Czasami pewne rzeczy bolą, bez
względu na poziom ich zrozumienia. Rozstanie, utrata kogoś bliskiego. Niekiedy
nagła i niespodziewana. Czasami wyczekiwana długimi miesiącami. Wszelkie
trudności w życiu spowodowane utratą pracy, uszczerbkiem na zdrowiu.. Wreszcie
spowodowane przez to wszystko poczucie beznadziejności i utrata sensu wstawania
kolejnego poranka. Lub co gorsza, zasypianie bez nadziei na lepsze jutro…
W takich chwilach człowiek czuje
się jakby szedł ciemnym tunelem. Gdzieś tam, głęboko w sercu, wie, że jest z
niego wyjście. Rozumie, dlaczego musi przez niego przejść. Przez ten mrok i
chłód podziemi. Widzi, jak zmienia to jego psychikę, odmienia sposób myślenia,
umacnia wolę, hartuje ducha... Można powiedzieć, że widzi jak przez te trudne
doświadczenia w jego wnętrzu następuje odnowa, niejako narodziny nowego
człowieka... Lepszego człowieka...
To wszystko jest
"zrozumiałe"... Ale żadną miarą nie umniejsza to bólu i trudu...
I że stoimy na nogach, zawdzięczać
możemy chyba tylko tej świadomości, że nadal jest się na polu bitwy, połączonej
z wiarą w to, że ta walka ma jakiś większy sens. Sens, który chwilami może i umyka nam z pola
widzenia, czy nawet z pamięci, bo zmysły otępiałe są od przenikliwego zimna i
bólu, dech z piersi uciekł już dawno, a wszystkie członki odmawiają
posłuszeństwa, bo zaczyna brakować w nich życiodajnej krwi.
Wiara w ów sens ukryta gdzieś w
głębi naszego człowieczeństwa, wyje jak okrętowa syrena i nie pozwala zasnąć na
posterunku. Jednak tymże dźwiękiem swym przeraźliwym zapowiadającym zbliżające
się zagrożenie rozrywa na części nasze jestestwo.
Tak, to właśnie paradoksalnie ta
wiara niczym bestia naszych instynktów trzyma nasze rozdarte ciało i duszę i
sprawia, że choć chęć ucieczki wdziera się do naszego serca całą swą siłą i
szaleńczą gwałtownością... to nie przemoże nigdy ona jego wrót... bo jest to
serce człowieka... a to zobowiązuje.