piątek, 14 grudnia 2012

Bo z próżni nic się nie bierze... Ale czy na pewno??

   Miałem ostatnio okazję obejrzeć bardzo ciekawy film. "Mój rower" bo o nim myślę, stał się dla mnie źródłem kilku myśli. O tyle ciekawych, że bardzo adwentowych, czyli na czasie. Odnieść się chciałbym w nich również do mojego poprzedniego postu, w którym napisałem, że nic nie bierze się z próżni... co w pewnym sensie nie do końca jest prawdą. Już spieszę z wyjaśnieniami.
   We wspominanym filmie miała miejsce pewna scena, swoją drogą film polecam, w której wnuk [Maciej] rozmawiał ze swoim dziadkiem [Włodek] na temat swojego ojca [Paweł]. Ów dziadek powiedział, Maćkowi, że jego ojciec, Paweł, go kocha. Na co ten zadaje pytanie: To dlaczego nigdy mi tego nie powiedział? Na to pytanie nie pada ze strony dziadka żadna odpowiedź. Odpowiedzią jest pokazanie twarzy Włodka, która, przynajmniej w moim odbiorze, mówi: Bo ja mu tego nigdy nie powiedziałem.
   Cała ta scena pokazuje, na przykładzie tej trudnej relacji pomiędzy synem i ojcem, zarówno Maćkiem i Pawłem jak i wcześniej Pawłem i Włodkiem, że aby móc kochać, najpierw sami musimy być kochani. Taka jest kolej rzeczy. Jeżeli od naszych rodziców doświadczyliśmy pewnej krzywdy, a chyba każdy jakiejś doświadczył i chowa w sercu mniejszą bądź większą urazę za to czy tamto, to nie jest to bezpośrednio ich wina. Oni nas kochają... najlepiej jak tylko potrafili. A owej miłości nauczyli się od swoich rodziców. Nic nie bierze się przecież z próżni. I tak taka kulawa miłość przechodzi z ojca na syna, z syna na wnuka i tak dalej i tak dalej.
   I tutaj na scenę wchodzi Chrześcijaństwo. Wielu ludzi nie może pojąć tajemnicy, którą za kilka dni będziemy wspominać w liturgii. Boże Narodzenie. Ono jest takie trochę z próżni. Była sobie Maryja, nagle bam, bez "bam bam" i bam, mamy Jezusa, wcieloną Miłość, samego Boga, który widząc, że człowiek błądzi, "z próżni" niejako przychodzi na świat i daje miłość.
   W porządku Bożym bowiem, nie ma nic niemożliwego. Nawet najbardziej kulawa miłość może doświadczyć uzdrowienia. I choć nawet i Salomon z próżnego nie nalej, to Chrystusowi potrzebne jest tylko jedno małe "Tak". Takie samo, jakie wypowiedziała Maryja. Cicha zgoda na to, aby Bóg działał w moim życiu, z całą Swoją mocą, potęgą i chwałą, z całą pokorą, cichością i tajemniczością...

Mistrz i uczeń...

   Mijają kolejne tygodnie i miesiące mojej pracy w szkole. Jest to dla mnie bardzo ciekawe i twórcze doświadczenie. Niestety, mam sobie wiele do zarzucenia. Pomijam tutaj wszelkie kwestie dotyczące dydaktyki, moich metod nauczania i wychowywania powierzonej mi młodzieży. Rozwiązanie problemów w tym polu przyjdzie razem z doświadczeniem, więc zbytnio staram się tym nie przejmować, na bieżąco korygując naturalne dla świeżo upieczonego nauczyciela niedociągnięcia.
   Co bardziej mnie boli to fakt, że uważam, iż jestem złym nauczycielem. Twierdzenia tego nie stawiam na podstawie tego, czy jestem lubiany, czy moje lekcje są ciekawe, jak mocno angażują się w nie uczniowie. Choć i w tych trzech sferach są pewne mankamenty, które powinienem skorygować.
   Problem, moim zdaniem, leży zaś w tym, że jestem złym uczniem. Tak, złym uczniem. Niektórzy mogą się z tym nie zgodzić, ale życie pokazuje, że aby być dobrym nauczycielem najpierw trzeba być dobrym uczniem. I nie chodzi tu, bynajmniej, o dobre oceny ile raczej o postawę ucznia. Postawę, jaką uczeń przyjmuje wobec mistrza. Jeżeli bowiem uczeń najpierw nie nabędzie pokory i karności żeby móc przyjąć naukę, później sam nie będzie potrafił dobrze nauczać. Taki porządek rzeczy ma się chyba we wszystkim. Agregat prądotwórczy, musi otrzymać paliwo, aby mógł wygenerować energię. Człowiek, aby kochać, najpierw musi być kochany. Ciało, aby oddawać energię, musi ją skądś otrzymywać. Nic nie bierze się z próżni.
   Tak też jest i z nauczaniem. Myślę bowiem, że najważniejszą rzeczą, jaką do przekazania ma nauczyciel swojemu uczniowi nie jest wcale wiedza. Tę można zdobyć, zwłaszcza dziś, na różne sposoby. Tym, czego, tak sądzę, powinien nauczyciel nauczyć swojego ucznia jest postawa bycia uczniem. Pewien głód, nie tyle wiedzy, co prawdy. Bardzo szeroko rozumianej prawdy. Uczeń powinien, dzięki pracy nauczyciela, stać się filozofem, czyli "miłującym mądrość". Oczywiście ta mądrość może dotyczyć różnych aspektów rzeczywistości. Żeby być bardziej precyzyjnym, chodzi o ową "miłość", pragnienie sięgania dalej niż za horyzont, pragnienie zdobywani mądrości, sięgania ku prawdzie... czyli, de facto, postawę ucznia. Tego, który jest gotów szukać prawdy z postawą, której można przypisać nazwę miłosnego pragnienia czy wręcz pożądania... Owego pragnienia, które nie szuka półśrodków, które nie zadowala się namiastkami i półprawdami, ale szuka wiedzy, prawdy, mądrości ostatecznej...
   I tutaj pojawia się mój problem. Ja niestety zbyt mało jeszcze, tak uważam, poświęcam się samodoskonaleniu, szukaniu, zdobywaniu... za mało pragnę. W skrócie mówiąc: za mało jestem uczniem, aby być nauczycielem...
 

czwartek, 8 listopada 2012

Kilka myśli o osobowości...

   Trudno jest zachować dyscyplinę. I jako nauczyciel wcale nie myślę tutaj o dyscyplinie w klasie, choć to właśnie ona, a zasadniczo jej brak, stał się fundamentem tych przemyśleń. Co mam na myśli bardziej określić by trzeba było pojęciem "samodyscypliny". Żeby wyrazić się jeszcze precyzyjniej, dodam, że nie mam tutaj na myśli tłumienia własnych uczuć, czy myśli, co z reguły przynosi skutek zgoła przeciwny, ale raczej umiejętność realizacji zamierzonych celów. Bo przecież czyż nie po to stosuje się dyscyplinę, choćby w wojsku, aby móc osiągnąć taki czy inny cel? To samo dotyczyć więc będzie samodyscypliny w odniesieniu do celów własnych danego człowieka realizowanych w ramach jego osoby.
   Tak rozumiana dyscyplina, czyli rozumiana pozytywnie, jako jeden z elementów koniecznych dla odniesienia sukcesu, którym jest dotarcie do zamierzonego celu, musi być skorelowana z innymi czynnikami będącymi razem niejako fundamentem dla podjętej pracy zmierzającej do urzeczywistnienia zrodzonej w umyśle i woli człowieka idei. Owymi "innymi" czynnikami składającymi się na fundament będą, jak sądzę, samoświadomość, dla rzetelnej analizy rzeczywistości wewnętrznej człowieka, jego możliwości, słabości, walorów etc., w odniesieniu do otaczającej go rzeczywistości. Co zaś przywodzi na myśl percepcję, rozumianą tutaj jako ową zdolność patrzenia i widzenia świata takim jakim on jest. Dalej należałoby nadmienić pewność siebie, jako wiarę w możliwość osiągnięcia sukcesu. Wreszcie asertywność, będącą zdrową dozą, ośmieliłbym się nawet powiedzieć buty, czy zarozumiałości. Celowo stosuję tutaj oksymoron, dla podkreślenia delikatności owej koniecznej równowagi pomiędzy asertywnością, a zarozumiałością i butą.
   Najczęstszym problemem, który uniemożliwia nam dotarcie do zamierzonego celu, a często nawet ruszenie się z miejsca, poza oczywiście czynnikami obiektywnymi, jest brak wiary w siebie. Jeżeli zaś mowa o czynnikach obiektywnych, które stają nam w sposób nieprzekraczalny na drodze do celu, to warto o nich kilka słów powiedzieć.
   Powierzchowna analiza już pozwala podzielić je na dwie grupy. Pierwszą z nich są czynnik obserwowalne w momencie analizy rzeczywistości, zarówno wewnętrznej jak i zewnętrznej człowiekowi, jeszcze przed podjęciem pracy zmierzającej ku realizacji celu. Jeżeli już w tym momencie, w sposób obiektywny możemy stwierdzić, że coś jest poza naszym zasięgiem, jakiekolwiek ruszanie z miejsca będzie jedynie bezcelowym trwonieniem energii, walką z wiatrakami innymi słowy. W takiej sytuacji przydatny jest czynnik obiektywizujący w postaci drugiego człowieka, który pomoże nam realnie ocenić nasze możliwości przezwyciężenia owych trudności. Drugą grupą będą te nieprzekraczalne czynniki, które wyłonią się już w trakcie podjętej pracy/wysiłku. Wtedy nie pozostaje nic innego jak po prostu weryfikacja oceny i ewentualna zmian celu. Tak czy inaczej stajemy tutaj wobec pewnego przejawu samoświadomości, który można by określić mianem pokory, czyli stanięcia w prawdzie i pogodzenia się z rzeczywistością. W tym momencie też nasza samoświadomość i percepcja ubogaca się i rozwija, co już samo w sobie jest dla nas ubogaceniem, ponieważ jest to pewna wiedza, pewna mądrość życiowa budowana na bazie doświadczenia. Czyli jakiś sukces, choć nie bezpośrednio zamierzony.
   Wracając zaś do pewności siebie. Niestety, tak jest już świat zbudowany, że jest to jedna z cech ludzkich, którą najtrudniej, tak ja sądzę, zbudować, a która na praktycznie chyba całą ludzką osobę ma wpływ. Ma ona wpływ na naszą samoświadomość - pozwala dostrzegać walory raczej niż słabości. Dalej wpływa na percepcję, pozwalając "oczami" sięgnąć dalej i dalej wyznaczyć cel, w przeszkodach widząc okazję do wzmocnienia i rozwoju aniżeli do poddania się. Wreszcie jest bezpośrednio powiązana z asertywnością, której, można by powiedzieć, jest bliźniaczą siostrą w ramach struktury osobowościowej człowieka.
   Dlaczego ową pewność siebie tak trudno budować? Ponieważ, na ile mi mówią, moje skromne doświadczenie i niewielka wiedza z dziedziny psychologii, które posiadam, pewność siebie, inaczej wiara w siebie, budowana jest na gruncie tej wiary, którą w najwcześniejszym okresie naszego życia pokładają w nas nasi, najczęściej, rodzice, czy wychowawcy, a ogólniej rzecz ujmując ci wszyscy, który są dla nas autorytetem. To na płaszczyźnie ich przekonania o naszych możliwościach, my jesteśmy w stanie zbudować naszą wiarę i asertywność, samoświadomość i percepcję zaś w konsekwencji. Tej zaś wiary najczęściej jest mniej niż być powinno.
   Oczywiście nie jesteśmy na z góry przegranej pozycji. Zawsze, w pewnym stopniu, te luki w osobowości, które w trakcie procesu wychowawczego się pojawią, jesteśmy w stanie przezwyciężyć. Dokonuje się to przez pracę nad sobą, której głównym narzędziem jest... dyscyplina. Jednak i ona zasadza się na pewności siebie. Jeżeli więc jej nam brak mamy problem. Jeżeli jednak problem nie ma rozwiązania, to nie istnieje. Wtedy mówimy bowiem o fakcie, który musimy zaakceptować. Tu zaś jest problem. Problem, który możemy przezwyciężyć jak najbardziej. Potrzebny jest jedynie czas.
   Jeżeli za cel postawimy sobie zdobycie pewności siebie, bo mamy jej znikome ilości, to właśnie te znikome ilości wiary w siebie, a co za tym idzie i zdolności dyscyplinowania się, asertywności, samoświadomości i percepcji, musimy zaprzęgnąć do wzajemnej pracy. Zawsze, na każdym poziomie, ten sam mechanizm będziemy stosować. Mechanizm namnażania dóbr. Niech owe pięć czynników rozpocznie powolną współpracę, powolną fermentację, która doprowadzi do przemiany osobowości, w osobowość dojrzałą - pewną siebie, zdyscyplinowaną, asertywną, samoświadomą i świadomą. A tutaj to już wszystko zacznie się dziać na zasadzie naczyń połączonych. Bowiem wszystkie te pięć czynników przenika się nawzajem, wpływając na siebie i regulując się nawzajem. Teraz tylko pytanie, czy do owego jednego zbiornika, który nazwiemy osobowością, wlewamy wartościowe paliwo, czy jakiś szmelc. I wreszcie, czy ów zbiornik gdzieś nie przecieka sprawiając, że wszystko co zainwestujemy i tak przepadnie. To już zaś jest temat indywidualny dla każdego człowieka.
   Ostatecznie: Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Oczywiście. Dlatego właśnie to piszę. Bo sam potrzebuję sobie pewne rzeczy powiedzieć i wytłumaczyć, aby móc ruszyć z miejsca i nie poddać się po drodze, bo sam mam problem z dyscypliną. U podłoża zaś leży problem z pewnością siebie. Niemniej... powoli, spokojnie i małymi krokami... do celu.
   Powodzenia.



   P.S.

   Bardzo się ubawiłem w pierwszej części postu, kiedy siliłem się na nieco "wysublimowane" słownictwo. Bardzo lubię takie "pseudomondre" [sic] wypowiedzi.

środa, 17 października 2012

Po co wierzyć?

   To pytanie zadaję sobie bardzo często. Od kiedy zaś we wrześniu zacząłem pracę w szkole jako nauczyciel religii, pytanie to zadaję sobie jeszcze częściej. Bo co mam powiedzieć tym młodym ludziom? Sam mam całe mnóstwo wątpliwości. Nieustannie pytam i szukam. Mogę spokojnie powiedzieć za biskupem  Bruno Forte [http://pl.wikipedia.org/wiki/Bruno_Forte], że "jestem jedynie biednym ateistą, który co dzień wysila się, aby wierzyć". Oczywiście nie mogę powiedzieć, że nie wierzę w Boga, ale jeżeli mam być szczery, to wiara przychodzi mi z wielkim trudem. Wiele wysiłku kosztuje mnie znalezienie czasu na modlitwę, choć z jednej strony mam jej głód, bo znam jej wartość i sens - ciężko jednak przeskoczyć swój egoizm. Do tego jeszcze dochodzi fakt, że bardzo dużo myślę... za dużo, można by nawet powiedzieć. To sprawia, że w każdej wątpliwości, która się pojawia, doszukuję się kolejnych i tak podważam całość systemu i szukam argumentacji, aby uczynić system sensownym, bo z takiego założenia wychodzę, że sens gdzieś tam jest, a ja jedynie go jeszcze nie widzę. Tyle, że wiara to nie tylko argumenty. To przede wszystkim spotkanie z miłującym Bogiem, ufność i posłuszeństwo. A tutaj zbyt łatwo odpuszczam.
   I taki myślę jest problem z większością ludzi wierzących, że odpuszczają, kiedy coś im nie pasuje. Ci zaś, którzy nie odpuszczają, bardzo często czynią to z dziwnych powodów [oczywiście generalizuję]. Skąd taki wniosek? Dziś mianowicie poprosiłem moich uczniów o napisanie: "Kim jest dla mnie Jezus Chrystus?". Odpowiedzi były różne i przytaczać ich nie będę, bo były to wypowiedzi niekiedy bardzo osobiste. Ogólnie jednak zauważyłem, że często dominuje podejście albo lękowa, albo magiczne. Lęk oczywiście przed śmiercią i potępieniem. Myślenie magiczne zaś na zasadzie wymiany handlowej z administratorem sieci, czy gry jakiejś. Wiem, że trudno doszukiwać się dojrzałej wiary u gimnazjalistów, ale już widać zaczątki czegoś, co dobrze się nie rozwinie, jeżeli tego dobrze nie poprzycinać. I tak też się dzieje, co widzę po wielu rozmowach przeprowadzonych z ludźmi już wierzącymi. Tutaj jednak pojawiają się komplikacje.
   Nikt przecież nie lubi, jak się go ustawia. A tak właśnie czują się, czy to uczniowie, czy już ludzie dorośli, kiedy mówi im się, że Bóg jest zupełnie inny niż dotychczas sądzili. Najczęściej bowiem jest tak, że człowiek ustawia sobie Pana Boga na jakimś miejscu w całym swoim światopoglądzie i nie lubi, kiedy ktoś mu mówi, gdzie rzeczywiście jest miejsce Boga. Każdy woli mieć "swojego Boga". Niestety ten "swój Bóg" nie istnieje. Ten "swój Bóg" nie działa w naszym życiu i nie przemienia go, a jedynie jest mechanizmem psychologicznym, przeciw któremu tak często buntują się ludzie wątpiący. I mają rację. Bo nie uważam, aby Boga można było sprowadzać do emocjonalnej niani, która pogłaszcze i przytuli, kiedy jest źle i smutno. Pocieszenie, które daje Bóg sięga o wiele dalej niż emocje i jest o wiele trwalsze.
   Bóg jest jaki jest i nie można Go zmieniać i pod siebie ustawiać. Dlaczego? Odpowiedź jest oczywista. Bo przyjaciel, jeżeli ma być przyjacielem, to musi być wolny i w wolności przyjęty. Tymczasem jeżeli już z na samym początku ustawia się Boga to nie daje się Mu wolności działania. Toteż nie działa, a jeżeli już to na pewno nie tak, jak nam by się podobało. Przychodzi wtedy i zaczynam nam dłubać w tej zaropiałej ranie egoizmu, co oczywiście boli. Ale innej drogi do uzdrowienia nie ma jak właśnie pozwolić mu na to samo, na co On, w osobie Chrystusa, pozwolił przez świętego Tomasza nam. Pokazać ranę i pozwolić mu tam do środka zajrzeć, włożyć do niej rękę.

   P.S.
   Nie odpowiedziałem na pytanie... Bo też nie ma nie odpowiedzi. Wiara nie jest "po coś". Tak jak miłość nie jest "po coś", jak przyjaźń nie jest "po coś". Wszystko bowiem co najpiękniejsze w życiu, jest wolne od tej materialnej intencjonalności, która jeżeli wedrze się w wiarę, czy miłość, niszczy je i zabija. Bo jeżeli wierzymy, czy kochamy "po coś" to nie jest to już miłość, a jedynie biznes.
   Co więc napisałem? To chyba kolejna próba uwolnienia wiary od tego wszystkiego, w czym została utaplana przez człowieka. Jest to próba przekonania tych wszystkich pogubionych, wątpiących, niewierzących, że wiara może być czymś pięknym. Że jest czymś pięknym. Wiara, jako spotkanie z Osobą. Bo to nawet filozofowie stwierdzają, że są byty niematerialne, których nie widać. Bóg po prostu jest jednym z nich. Bardzo specyficznym, wyjątkowym... ale JEST.
   Z pozdrowieniami od [JHWH]

środa, 10 października 2012

o podróżowaniu...

   Robiąc porządki wśród zakładek w wyszukiwarce natrafiłem na pewien filmik [http://www.youtube.com/watch?v=NxfxQdbW5wY&feature=related], który kiedyś obejrzałem. Czytając znajdujące się pod nim komentarze natrafiłem na jeden, którzy szczególnie mnie zainteresował. Mianowicie: "szukajcie ich na drodze, po której chodzą". I zaczęło się móżdżenie...
   Uświadomiłem sobie, że często ludzie nie mogą dogadać się z Bogiem, że Go nie spotykają, nie rozumieją. Przez to cała rzeczywistość wiary wydaje się być szarą i nudną. I też się temu nie dziwię, bo tym, co w owej rzeczywistości jest najciekawsze i najpiękniejsze jest obecność Boga. Jeżeli więc się z Nim człowiek nie spotka na drodze "swojej" wiary, nie może dziwić fakt, że staje się ona nudna. I tutaj ujawnia się istota problemu. Celowo w cudzysłów wziąłem słowo "swojej" odnoszące się do wiary. Z wiarą bowiem jest tak, że nie do końca jest ona nasza. Chrześcijaństwo pojmuje bowiem wiarę jako dar od Boga, zaraz obok miłości i nadziei, który staje się udziałem człowieka, a nie jego osobistą własnością. Nie jest to bowiem wiara zwykła. Słowo wiara w chrześcijańskim sensie nie jest bowiem tylko przyjęciem tego, a nie innego systemu wierzeń, ale jest przyjęciem rzeczywistej obecności Ducha Świętego, który uzdalnia do nadprzyrodzonej miłości, rozpala nadzieję, i ożywia wiarę.
   Podążając tym tokiem rozumowania dojść łatwo można do wniosku, że jeżeli wiara, nadziej i miłość, jako cnoty teologalne, są darami, to trzeba o nie prosić. I tutaj pojawia się kolejny problem. Tak się bowiem składa, że i w tym miejscu zaczynamy ustawiać Boga, czyli czynić go takim, jakim my chcielibyśmy, aby był, a nie takim, jakim jest On w rzeczywistości. Zaczynamy stawiać Bogu wymagania i warunku, podporządkowywać Go sobie podczas, gdy sprawa powinna mieć się zupełnie odwrotnie. To Bóg jest tu Bogiem - jak sama nazwa wskazuje -, czy Bytem Absolutnym, mówiąc językiem filozofii i to On rozdaje karty i ustala warunki. Tak też się dziwnie składa, że On już wszytko, co miał o sobie do powiedzenia, powiedział. I tak, mamy Pismo Święte i Tradycję Apostolską, które mówią nami jaki On jest i jakimi drogami chodzi.
   Co więc zrobić, aby Go spotkać? Rzecz jest genialna w swej prostocie. Chodzić Jego drogami. I nie mam tutaj na myśli, że najpierw trzeba być świętym i w ogóle Och! i Ach!, ale, że koniecznym jest poczynienie pewnego wysiłku, aby w Jego stronę się skierować, aby chodzić tam, gdzie można Go spotkać, a nie czekać jak święta krowa. Każdy chyba przypadek uzdrowienia w Piśmie Świętym wyglądał tak, że ktoś przychodził do Boga i jak to ostatnio w szkole ująłem: truł Mu cztery litery aż do skutku. Nie rozumiem czegoś... pytam. Coś mnie denerwuję... to Mu wygarniam... etc. I czekam na odpowiedź, nie stawiając przy tym warunków, w jakiej formie mam ją otrzymać. On już znajdzie sposób. Byle tylko pozostać otwartym. A jak już się złapie wiatr w żagle, to nie puszczać za żadne skarby...

poniedziałek, 8 października 2012

Opór...

   Dawno już nic nie pisałem, ale byłem strasznie zajęty przeprowadzką i rozpoczęciem nowej pracy. Dziś już jestem nieco ogarnięty, więc doszedłem do wniosku, że czas coś napisać... więc też piszę.
   Ogółem nie będę się rozwodził nad szczegółami, dotyczącymi ostatnich dwóch miesięcy, bo nie widzę ku temu potrzeby. To zaś, o czym chciałbym napisać, jest pewnym moim spostrzeżeniem dotyczącym mojej własnej osoby. Spostrzeżeniem wielce niepokojącym, należałoby dodać. Mianowicie, zauważam, że, już od kilku miesięcy, od maja bardzo wyraźnie, Pan Bóg nie daje mi spokoju. Nieustannie dobija się do mnie różnymi sposobami, z różnych stron i przez różnych "pośredników". Zasadniczo w tej "części" mojego spostrzeżenia nie ma, pozornie tylko, nic niepojącego. Powody do niepokoju są jednak bardzo wielkie, a w zasadzie to jest jeden. Mianowicie taki, że ja nie otwieram drzwi. Co prawda Bóg może wejść "mimo drzwi zamkniętych", co też czyni, ale niestety ja z uporem maniaka, w przeciwieństwie do Apostołów, nie wychodzę do zgromadzonego przed moim "wieczernikiem" tłumu. Siedzę sobie zamknięty w moich czterech ścianach i niby prowadzę z "Szefem" ożywioną dyskusję, nawet mogę powiedzieć, że zgadzamy się co do większości omawianych tematów... niemniej ja nadal nie zamierzam otworzyć drzwi i pójść tam, gdzie Pan posyła. Sytuacja w jakiej się znajduję jest analogiczna w pewnym stopniu do sytuacji Jonasza, tyle, że ja nie uciekam... ja po prostu siedzę i... cóż... sam nie wiem na co czekam.
   Same rozmowy są strasznie twórcze, wiele mi pokazują, dużo uczą i wielce pomagają, ale ponieważ Bóg wymyślił sobie, że da nam wszystkim wolną wolę, to pomimo ogólnej zgodności nie możemy osiągnąć ostatecznego porozumienia co do kwestii najistotniejszej, czyli ruszenia moich zacnych czterech liter i pójścia tam, gdzie Pan posyła. I tutaj nawet nie jest problem "wypływania na głębię" i lęku z tym związanego, czy "pozostawienia wszystkiego" i niezdrowej miłości własnej, czy nawet możności picia "kielicha, który On ma pić" i ostatecznego upodobnienia się do Chrystusa w życiu i śmierci. Problemem jest sam fakt, że to ktoś mi cokolwiek "nakazuje", oczywiście ostatecznie zostawiając mi pełną wolność. Bardzo możliwe, że te wszystkie problemy w jakimś stopniu mnie dotykają, niemniej istota problemu leży, moim skromnym zdaniem, w najprostszym w świecie "nie i ch#&!!!" Dlaczego tak? Ponieważ nie potrafię pogodzić się z faktem, że mam pójść i cokolwiek zrobić, bo ktoś mi tak każe, nawet jeżeli to jest najlepsza rzecz na świecie, jak może mi się przydarzyć. W myśl zasady: "na złość babci odmrożę sobie uszy". Mając świadomość tego mechanizmu dopuszczam w tym miejscu owe wspomniane wyżej trzy problemy, jak prawdopodobnie mające wpływ na ostateczną decyzję, niemniej, jak też wspominałem, uważam, że problem leży zupełnie gdzie indziej. Nie tyle w samym zaufaniu, choć pewnie też, ile w pewnym moim skrzywieniu, oporze wobec posłuszeństwa, a biblijnie rzecz ujmując - twardym karku.
   Cóż, głupota boli. Ból zaś, w moim przypadku, jest o tyle bardziej dotkliwy, że moja głupota jest w stu procentach świadoma i świadomie ją przyjmuję. Ale inaczej po po prostu nie potrafię. Nie pozostaje mi więc nic innego jak prosić o modlitwę...

poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Trochę fermentu...

   Bo tak to w życiu jest, że trzeba jeść, karmić się. Karmić ciało i karmić ducha, pokarmem dla obu należnym. Ale pokarmem treściwym, takim, nad którym, czy to ciało, czy dusza, muszą trochę popracować, aby go strawić. Pokarmem pełnowartościowym, zdrowym... mile by było gdyby jeszcze smacznym. W tym moim obrazie smaku dodają przyjemności. Są niejako jakby przyprawami, dodatkami, które ubarwiają potrawy. Mam zaś wrażenie, że dałem się złapać w pewną mentalność współczesnego człowieka, który ma tendencję do dodawania pieprzu do gówna - za przeproszeniem. I tym sposobem owe gówno - raz jeszcze przepraszam - staje się wyśmienitym kąskiem. Czyż to nie fantastyczne? Karmi się taki współczesny człowiek byle czym... o ile tylko jest przyprawione przyjemnością. Dotyczy to każdej dziedziny życia, od żywienia, przez muzykę, sztukę, rekreację, aż po naukę i religię - nie bez przyczyny stawiam obie obok siebie na równi. Jemy beznadziejne jedzenie, słuchamy debilnej muzyki, sztuką nazywamy coś, co koło sztuki nawet nie leżało, rekreacja, która powinna nas odnawiać, jeszcze bardziej nas degraduje i męczy, a nauka i religia? O, te to są najlepsze. W imię ich sztucznego rozdzielenia zupełnie je zmieszano. Bo mamy dziś kult nauki, kiedy jednocześnie społeczeństwa i jednostki kretynieją. Znając lepiej świat i rozumiejąc go, odrzucając Boga, zaczynając wierzyć w przesądy: nie witamy się przez próg, ślub musi być w miesiącu z literą "r"... no tak, bo przecież to takie naukowe i racjonalne, no i oczywiście niegroźne - ja w to nie wierzę, ale tak się już przyjęło, bo jednak nie przywitam się przez próg, bo... i miliony pseudoracjonalnych powodów. Religia sprowadzona zaś dziś została do systemu rytuałów, które bezmyślnie trzeba wykonywać, przykazań, które ograniczają życie i naszą wolność. Koniec końców, ludzie, kiedy schodzi się na tematy nauki i religii, - za przeproszeniem, choć chciałoby się dosadniej - zaczynają pieprzyć takie głupoty, że szkoda tego słuchać. Nie mając pojęcia o niczym, wypowiada się człowiek o wszystkim z przekonaniem, że już wie wszystko i w ogóle.
   Tutaj dochodzimy do mojego obecnego problemu. Wpadłem bowiem w ten schemat. Dzięki temu, że posiadam jakąś tam szczątkową inteligencję, moje teorie wydają się być całkiem sensownymi i konkluzywnymi... nic bardziej mylnego. Tak na prawdę ostatnio zaniedbałem swoje żywienie. Zarówno cielesne, jaki duchowe - z naciskiem na to duchowe. Zdrowy jestem, sportu trochę uprawiam... gorzej z przyswajaniem nowej wiedzy, modlitwą... Odnoszę wrażenie, że ostatnio stałem się przedstawicielem tego typu człowieka, którego tak bardzo nie trawię. Przemądrzały, zadufany w sobie, skupiony na swoich potrzebach i przyjemnościach; nielogiczny, irracjonalny, abstrakcyjny wobec rzeczywistości. Trochę jeszcze lecę siłą pędu, ale poruszam się coraz wolniej i ospalej. W głowie robi się coraz większy mętlik i chaos. Dlaczego? Odpowiedzi dopatruję się w braku porządku, braku ładu, bo zbyt daleko pozwoliłem sobie pójść dając się prowadzić tylko własnej intuicji i wiedzy. Przestałem respektować przekraczające mnie, jako człowieka, prawa i reguły. Chciałem ustalać swoje. To tak, jakbym chcąc znaleźć słodką wodę wypłynął na otwarty ocean. Zapasy słodkiej wody się skończyły, a w koło lipa. Tak, można powiedzieć, że trzeba ryzykować, że Kolumb też ryzykował i opłaciło się. Bo za oceanem jest ląd, jego rzeki i jeziora - słodka woda. Tyle, że ja straciłem wiarę w to, że tam, za horyzontem, coś jeszcze jest. Wracać się nie opłaca, bo i tak się już nie da, bo za daleko. Przede mną zaś już tylko koniec świata.
   Tutaj dochodzimy do sedna problemu. Mianowicie do wiary. Bo tak na prawdę to mam problem z wiarą. Bo dlaczego człowiek wierzy? Bo się boi śmierci, bo nie potrafi pogodzić się z tym, że jest tylko kilkadziesiąt lat życia. Bo nie potrafi pogodzić się z niesprawiedliwością świata, z jego przemijalnością a jednocześnie przerażającym ogromem, zwłaszcza z perspektywy jednostki. Bo tak na prawdę "wiarę" stworzyły jednostki. Każda ma swoją, taką jaka jest jej wystarczająca, aby któregoś dnia rano nie strzelić sobie w łeb, kiedy sobie uświadomi, że to wszystko nie ma sensu. Bo tym wydaje się być świat bez Boga - bezsensem. Bezsensem, z którym człowiek nie chce się zgodzić. I tak każdy człowiek wymyśla sobie powód, dla którego warto rano wstawać. Jeden lepszy od drugiego, przeganiający się nawzajem w swej nieracjonalności. Istne kuriozum i tragizm ludzkiej egzystencji. Ktoś powie, że to Bóg w nas to zaszczepił, tę tęsknotę za wiecznością, " bo dla nieśmiertelności Bóg stworzył człowieka - uczynił go obrazem swej własnej wieczności". I tak chrześcijaństwo, bo słowa te pochodzą z księgi mądrości, spośród wszystkich znanych człowiekowi systemów wierzeń, wydaje się być, nawet pomimo słabości człowieka, najbardziej sensownym. Niejako, dzięki wierze, daje człowiekowi iluzję tego, czego ten od zawsze pragnął - wiecznego życia. Byle tylko uwierzyć. Nie chcę poruszać problemu wykorzystywania systemów wierzeń, w tym chrześcijaństwa, dla osobistych zysków i manipulacji, ale w istocie, patent jest genialny.
   Po co więc żyć? Po co wstawać co rano? Po co wierzyć? Czy ludzki strach przed śmiercią, przed unicestwieniem, może być aż tak silny? Czy pchający nas ku wieczności instynkt samozachowawczy może być aż tak potężny, by doprowadzić do powstania tak genialnego systemu, jakim jest chrześcijaństwo? Czy lęk może być aż tak zaślepiający, że człowiek od urodzenia, aż  do śmierci szuka sensu swojego istnienia? Jedni znajdują go w religii, inni doszukują się w nauce, inni chcą po prostu nażreć się przyjemności... Wszyscy jednak chcą żyć i kurczowo tego życia się trzymają. Życie zaś gotowi są oddać tylko wtedy, gdy wierzą, że jakimś cudem, w niebie, w drugim człowieku, w pamięci narodu, będą żyć dalej. Życie wieczne zawsze było najcenniejszym dobrem człowieka. Już nawet ludzie pierwotni chowali ciała zmarłych. Po co? Musieli najwidoczniej wierzyć w jakieś później. Nie ma innego sensownego wytłumaczenia.
   Tak czy inaczej, człowiek ze swej natury skierowany jest ku drugiemu człowiekowi - myślimy w taki sposób, by móc wyrazić myśl wobec kogoś poza nami, nawet jeżeli myśl nie zostanie nigdy wyrażona - oraz ku życiu wiecznemu. Zastanawiające są to mechanizmy. Są one na tyle silne, że potrafią przezwyciężyć każdy inny instynkt... każdy. Chrześcijaństwo fantastycznie w te dwa mechanizmy się wpisuje i je sobą wyjaśnia. Dlatego, o dziwo i pomimo wszystko, jestem człowiekiem wierzącym - choć w cholerę wątpiącym. Po prostu jest to wszystko dla mnie zbyt doskonałe. Biblia w połączeniu z rozumem, wiara w połączeniu z nauką, wydają się być doskonałym tworem. Zbyt doskonałym jak dla mnie. O dziwo w Piśmie Świętym znajdują się odpowiedzi na wszystkie pytania dotyczące ludzkiej egzystencji... Tyle, że często są głęboko ukryte i wymagają wiele wysiłku, aby je odnaleźć.
   Znam "propagandę" ateistyczną i teistyczną. Obie wydają się być sensowne, choć w ostatecznym rozrachunku wiara wygrywa. Nie ogłupia mnie jednak, ale też nie dostarcza jakiś specjalnych doznań. Nie sprawia też, że przestaję szukać, pytać, podważać, wątpić. Stan ten określa się w teologii mianem "duchowej nocy". To wszystko jednak daje niesamowitą płodność myślenia i otwiera podwoje dla twórczości działania, jeżeli tylko, w żadną ze stron, nie decyduję się na bezkrytyczne negowanie tego, co mniej lub bardziej oczywiste. Ostatecznie jednak:
   Wierzę w Jednego Boga, Ojca Wszechmogącego, Stworzyciela nieba i ziemi, wszystkich rzeczy widzialnych i niewidzialnych. I w Jednego Pana Jezusa Chrystusa, Syna Bożego Jednorodzonego, który z Ojca jest zrodzony przed wszystkimi wiekami. Bóg z Boga, Światłość ze Światłości, Bóg prawdziwy z Boga prawdziwego. Zrodzony, a nie stworzony, współistotny Ojcu, a przez Niego wszystko się stało. On to dla nas ludzi i dla naszego zbawienia, zstąpił z nieba i za sprawą Ducha Świętego przyjął ciało z Maryi Dziewicy i stał się człowiekiem. Ukrzyżowany również za nas pod Poncjuszem Piłatem został umęczony i pogrzebany. I zmartwychwstał trzeciego dnia, jak oznajmia Pismo. I wstąpił do nieba. Siedzi po prawicy Ojca i powtórnie przyjdzie w chwale sądzić żywych i umarłych, a Królestwu Jego nie będzie końca. Wierzę w Ducha Świętego, Pana i Ożywiciela, który od Ojca i Syna pochodzi, który z Ojcem i Synem wspólnie odbiera uwielbienie i chwałę, który mówił przez proroków. Wierzę w jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół. Wyznaję jeden chrzest na odpuszczenie grzechów i oczekuję wskrzeszenia umarłych i życia wiecznego w przyszłym świecie. Amen

niedziela, 22 lipca 2012

o czym pisać?

   Śledząc kilka blogów moich znajomych zastanawiałem się ostatnio: o czym mam pisać na blogu? Tak się składa bowiem, że nie uważam, żeby w moim życiu działo się coś na tyle ciekawego, aby o tym pisać. Nie znaczy to wcale, żebym uważał, że moje życie jest nudne. Żadną miarą. Dzieje się w nim bowiem bardzo dużo. Nie uważam jednak, żeby blog był miejscem do publicznego emocjonalnego ekshibicjonizmu, czy by miał być sztucznym "przyjacielem" w postaci czytelników, którzy będą śledzić w napięciu, co tam się dzieje w moim życiu. Po co więc założyłem bloga? No cóż... miałem nadzieję na to, że będzie on dla mnie okazją do podzielenia się przemyśleniami na różne tematy, miejscem wymiany myśli z czytelnikami, którzy podważą to, co ja napisałem, albo twórczo uzupełnią. Niestety tak się nie stało. Dlatego też ostatnio nic nie publikowałem, bo nie widziałem w tym większego celu, choć samo pragnienie było.
   Obejrzałem film pt. "Ostatni Samuraj", który dał mnie trochę do myślenia, tym razem na temat "wartości", tego wszystkiego, co jest w życiu wartościowe, co jest w życiu ważne. W życiu moim, jako jednostki, obdarzonej pewną historią, jak również w życiu całych społeczności z ich historiami. I tak, doszedłem do wniosku, że dzisiaj nie ma problemu z hierarchią wartości. Ponieważ aby mógł być z nią problem... musi ona w ogóle istnieć. Tymczasem zauważam ostatnio, że, w moim odczuciu, w przypadku większości ludzi nie można mówić o jakiejkolwiek hierarchii wartości, bo jest jedna jedyna rzecz, która się liczy: JA, znaczy się EGO. Liczy się to, by je zadowolić, zaspokoić, nakarmić i nadmuchać jak najbardziej to tylko możliwe... Tymczasem sądzę, że wartość jest czymś, co jest poza mną, a co ja jedynie jako swoje przyjmuję. Jest czymś co mnie przekracza, a w czym uczestniczę przez udział, przez powielanie tejże wartości. I tak mój honor jest ważniejszy od mojego EGO, moje słowo jest ważniejsze od mojego EGO, mój obowiązek jest ważniejszy od mojego EGO, moja wiara -  nie tylko w sensie religijnym - jest ważniejsza od mojego EGO. One wszystkie bowiem są mnie dane, nie wciśnięte, wdrukowane na siłę, ale dane. Dane jako dar od tych, którzy mnie poprzedzili i przekazali je uważając za coś, co jest wartościowe, dla czego warto żyć i dla czego warto życie poświęcić.
   Nie chcę tutaj powiedzieć, że jestem jakiś lepszy niż ludzie, którzy mnie otaczają. Że wszyscy wkoło to banda bezmózgich idiotów - choć takie myśli niekiedy się mnie nasuwają. Odczuwam jednak pewien żal, że tak niewielu jest dziś ludzi, których tak na prawdę warto, nie tyle podziwiać we wszystkim, co robią, ale autentycznie naśladować, w ich postawie wobec wszystkiego, co czynią (nieprzypadkowy dobór słów). W ich poszanowaniu do prawdy, do dobra, do piękna, do honoru, do obowiązku, do męstwa i do odwagi... Wiem, że ja takim człowiekiem na pewno nie jestem. Ale z całego serca pragnę takim człowiekiem być... I wierzę, że kiedyś, w przyszłości... do tego dorosnę.

środa, 6 czerwca 2012

Nic tylko, żyć, a nie umierać...

   Czytam obecnie książkę "o naturze i łasce" (Henri de Lubac). Lektura zaowocowała kilkoma przemyśleniami, z których jednym chciałbym się podzielić. Mianowicie kwestią przeistoczenia. Tych, którzy nie są w ogóle zorientowani w arystotelesowskiej teorii bytu odsyłam najpierw do krótkiej lektury na ten temat [http://www.sciaga.pl/tekst/20719-21-pojecie_substancji_u_arystotelesa].
   Ad rem... Podczas Eucharystii dokonuje się przeistoczenie chleba i wina (z odrobiną wody) w Ciało i Krew Chrystusa. Następuje przeistoczenie, ale przypadłości pozostają. Czyli to, co wcześniej było i wyglądało jak chleb i wino, teraz, choć nadal jak chleb i wino wygląda, jest już czymś zupełnie innym. Intelektualne zrozumienie tego procesu pozwala nam choćby trochę wniknąć w tajemnicę nie tylko samej Eucharystii, ale w ogóle chrześcijaństwa i tego wszystkiego co na drodze wiary się dokonuje.
   W Starym Testamencie składano rozliczne ofiary, często ze zwierząt. Często też zdarzało się, że ludzie pragnęli składać ofiary bardzo wielkie, z licznych wołów, owiec, czy czego tam bądź. I takie ofiary miałyby "podobać się Bogu". Tymczasem było to nic innego jak próba przebłagania Boga, wpłynięcia na niego, przekupienia Go, innymi słowy, samodzielny wysiłek człowieka mający na celu zbawienie, czyli człowiek chciał się zbawić własnym działaniem. Dziś, My, katolicy - chrześcijanie, składamy w ofierze... kawałek niekwaszonego chleba, opłatek, z zaledwie łykiem wina, jeszcze do tego zmieszanego z wodą - przynajmniej tak to wygląda. Dlaczego? Ano dlatego, byśmy nie mieli podstaw do tego, by chełpić się świetnością naszej ofiary. Byśmy nie próbowali sami siebie zbawić. Co więcej, to nie my składamy ofiarę, ale jedynie, przez akty liturgiczne, włączamy się w jedną i jedyną ofiarę Chrystusa, który ofiarował samego siebie. Nasz wkład w tę ofiarę jest praktycznie żaden. Wszystkiego dokonuje za nas Bóg. Tym samym, to Bóg nas uwalnia od grzechu (o tym dalej), a nie nasze działanie. Jego ofiara, nie nasza.
   Podczas przygotowania darów ofiarnych - jak to dumnie brzmi, zwłaszcza kiedy mówimy odrobinie mąki zmieszanej z wodą i tanim winie gronowym -, kiedy do wina dodawana jest "kropla" wody, padają z ust kapłana słowa: "Przez to misterium wody i wina daj nam, Boże, udział w bóstwie Chrystusa, który przyjął nasze człowieczeństwo". Słowa te pięknie oddają naturę tego, co dokonuje się w Eucharystii i w całym chrześcijańskim życiu wiary. Dokonuje się misterium, coś zakrytego, niezrozumiałego. To przez to niewytłumaczalne działanie, w którym udział bierze coś tak banalnego jak woda i wino, Bóg daje nam udział w swym bóstwie. Tutaj ważna uwaga, Bóg daje nam udział, w bóstwie Chrystusa, który po to przyszedł na ziemię, aby nas przyprowadzić do Ojca, czyli uwolnić od grzechu. Bo tym właśnie jest grzech - odłączeniem od Boga. Nie tym, czy tamtym czynem. Konkretny akt człowieka jest już jedynie zewnętrznym wyrazem tego, co dokonało się w sercu, czyli w istocie, człowieka - zerwanie relacji z Bogiem. Przez swoją ofiarę zaś, Jezus, zgodnie z zamiarem Boga, przywraca nam jedność z Ojcem i włącza nas w z Nim komunię, wspólnotę.
   Dlatego właśnie, dary Eucharystyczne są najwspanialszymi na świecie, bo są nimi Ciało i Krew Chrystusa [http://pielgrzym-blog.blogspot.com/2011/04/to-jest-moje-ciao-to-jest-moja-krew_21.html]. On sam udziela nam wszelkich łask. On nas wybawia z mocy grzechu, czyli śmierci wiecznej, oderwania od Boga. Nawet jeżeli pozornie nic się nie zmienia. Jeżeli nadal grzeszymy, nadal czynimy źle, po swojemu... Nawet jeżeli nadal chorujemy, cierpimy, umieramy... to w istocie rzeczy wszystko jest już zupełnie inne... wszystko jest już nowe. Bo Chrystus dokonał nowego stworzenia [nota bene dlatego świętujemy niedzielę - pierwszy dzień tygodnia, ósmy dzień, a nie szabat, dzień siódmy], stworzenia, które nadal się jeszcze dokonuje, a ujawni się w pełni na końcu czasów. Stworzenia, które choć nadal grzeszy, może spod mocy grzechu się wyzwolić, jeżeli tylko nieustannie zwracać się będzie ku Bogu, ku temu, który może dać prawdziwą wolność.
   Wreszcie, dlatego, tutaj na ziemi, podejmujemy wysiłek stania się lepszymi, aby odpowiedzieć na tę miłość Boga względem nas. Uczymy się nieustannie, od samego Boga, tej bezinteresownej miłości wobec bliźniego i tak jak On, wraz z Nim, mocą Jego Miłości, przeistaczamy świat, Bogu składając go w ofierze. A przeistoczenie to jest cudem, jest czymś nadprzyrodzonym. I w żaden sposób nie da się tego pojąć na drodze intelektualnej, czy jakiejkolwiek innej przyrodzonej. Bo to, że jest to coś nadprzyrodzonego nie oznacza, że jest to o szczebel wyżej, że jak się postaramy to tam doskoczymy. Nie. Nadprzyrodzone oznacza porządek zupełnie inny, porządek Boga, gdzie tysiąc lat jest jak jeden dzień a jeden dzień jak tysiąc lat. Inny świat. Zupełnie inny świat. Świat, do którego wchodzi się dopiero po śmierci. Innej drogi nie ma. Nawet Chrystus nie miał taryfy ulgowej. To pokazuje jak radykalnie inny jest to świat i inny porządek rzeczy. Koniecznym jest śmierć całego człowieka, aby cały człowiek mógł uczestniczyć w tym nowym świecie i nowym życiu. Dusza umiera na skutek grzechu, życie ma zaś dzięki Bogu. Pozostaje jeszcze tylko ciało i heja... życie wieczne.

piątek, 1 czerwca 2012

Czas leczy rany...

   http://demotywatory.pl/3552946/Mowi-sie-ze-czas-leczy-rany. Niestety, moje doświadczenie mówi mi coś zupełnie innego. Może jeszcze po prostu nie minęło dość czasu. A minęło już ponad pół roku, boli zaś tak samo, a nawet mocniej. Choć początkowo udało się wyprzeć ból, nie zwrócić na niego uwagi, bo bliscy potrzebowali oparcia... to... jednak z czasem, kiedy wróciło się do pustego pokoju, gdzie nie było już cmentarza pełnego ludzi, stypy z wspaniałą rodzinką, kolegów do zastępczych tematów... ból wreszcie się odezwał. Dziś, śmierć wygląda już zupełnie inaczej. Dziś wiem co czuł Simba... Dziś, kiedy wiem co znaczy stracić najważniejszą w życiu osobę, boli każda śmierć bohatera w każdym filmie (Leon zawodowiec, Szeregowiec Ryan, Pamiętajcie o Tytanach...)... dziś wszystko wygląda inaczej.


          Wspomnienie                                                            25.11.11 nr 338



          Pożegnawszy się z ojcem
          w sercu mym się smucę.
          I choć łez nie przelewam
          ponad te, co już popłynęły
          to w każdej chwili ciszy,
          każdym momencie spokoju,
          pośród tego wszystkiego,
          co pochłania mą uwagę,
          serce moje przypominam mi
          o Tym, którego za życia
          nigdy już nie zobaczę.
          I na nowo przeżywam
          te wszystkie z Nim chwile,
          teraz jednak wszystkie one
          są już tylko smutne i samotne.

          I choć łez nie przelewam
          choć dalej żyję i nawet…
          cieszę się, śmieję…
          to w sercu mym smutek…
          taki bez żalu i złości…
          pełen wdzięczności za dar
          prawdziwej ojcowskiej miłości.

          Czas…                                                                      01.06.12 nr 339



          Kiedy dni już trochę upłynęło,
          a życie obrało swą drogę,
          w duszy mej i w sercu moim
          wciąż gości smutek…
          Ta pustka przedziwna,
          co choć próżna zupełnie
          pełna jest wspomnień.
          I choć Salomon, jak wiemy,
          z próżnego nie naleje,
          to każde dziecko,
          co chociaż w połowie
          sierotą się stało, wie,
          że tutaj jest nawet
          coś więcej niż Salomon…
          Bo choć pusto w środku,
          i zimno, i samotnie,
          to łzy wypełniają
          stągwie aż po brzegi.

          Przemień je Panie…


Jak dobrze, że są jeszcze przyjaciele...

          Przyjaciel                                                                  19.01.08 nr 292



          Przyjacielu
          dzięki Tobie powiedziałem to,
          czego wyrzec nigdy nie chciałem,
                   przed czym wzbraniało się serca,
                   a rozum zapomniał nim zdążył pomyśleć.
          ale zjawiłeś się Ty… milczałeś…
          milczałeś w oczekiwaniu mych słów,
                   co wyleją się potokiem z mego serca
                   objawiając… mój cień i mrok…
          i blask, w który nigdy wierzyć nie chciałem
          …
                   wybiło wreszcie źródło i ożywiło duszę,
                   nawodniło ziemię i gotową ją uczyniło
          na zasiew… aby żąć tam,
          gdzie nie zasiano

          Tyś był, Tyś przy mnie był
          nawet kiedy ja sam opuściłem siebie…
                   Ty trwałeś w rozdarciu
                   trzymając mnie ostatkiem sił
          bym przez Ciebie chociaż
          miał łączność z Nim…
                   rozdarty… nie płakałeś
                   abym ja wyrzutów nie miał…
          nie rzekłeś ni słowa…
          milczałeś…
                   bym ja mógł się wypłakać
                   choć to Tyś najbardziej cierpiał
          w duszy wylewając
          potok łez…
                   lecz… trzymałeś…
                   gdy mnie zabrakło sił…
          Ty trwałeś…
          …
                    Ty trwałeś
                   abym i ja wytrwały był…




środa, 30 maja 2012

Dziwne czasy...

   Jak zauważyła niegdyś Jeanne Hersch ( http://en.wikipedia.org/wiki/Jeanne_Hersch), przeżywamy "dziwny okres. Z jednej strony chcemy odrzucić wszystkie naturalne i społeczne przesłanki naszej sytuacji i zastąpić je - w imieniu praw osoby ludzkiej - dowolnymi zarządzeniami. Lecz z drugiej strony wszędzie tam, gdzie należałoby wnosić i wcielać nasze wartości w rzeczywistość, która jest nam faktycznie dana, cofamy się przed podjęciem decyzji, zastępując je stwierdzeniami, koniecznościami i prawami". To znów, jak zauważa Gaston Fessard SJ, "czy jest marksistą, czy technokratą, człowiek współczesny mylnie wyobraża sobie, że dzięki technice może korzystać z nieograniczonej władzy nad naturą i sam tworzyć swoją historię", albo też, powtarzając zaś za Henri de Lubackiem (http://pl.wikipedia.org/wiki/Henri_de_Lubac ) "abdykuje, posuwając się aż do mówienia o swojej "śmierci", właśnie w imieniu nauk przyrodniczych i techniki, które go redukują do skomplikowanego splotu naturalnych powiązań".
   Faktycznie, staje się pewną tragikomedią fakt, że człowiek bardzo wybiórczo traktuje rzeczywistość, dobierając te elementy, które najbardziej mu odpowiadają. Raz to, chcąc być zupełnie niezależnym i wolnym, odrzuca wszelki autorytet, czy to Boga, czy choćby naturalny, wypływający z natury rzeczy - choćby sięgająca już dziś, moim zdaniem, do granic absurdu emancypacja kobiet. Sama w sobie nie jest zła, ale dziś, w jej imię, UE nie będzie propagowała wartości rodzinnych i promujących wielodzietność, bo dziecko jest zagrożeniem dla niezależności kobiety, zniewalając ją i sprowadzając do roli "reproduktora". W imię tego samego mechanizmu propaguje się tzw "wolne związki". Co to w ogóle jest?! Niech ktoś mi wytłumaczy, jak coś może być w związku i jednocześnie pozostawać wolne. Oczywiście zapomniano o tym, że prawdziwa wolność polega na ofiarowaniu się drugiemu człowiekowi, a nie jedynie na nie respektującej odpowiedzialności i konsekwencji swawoli. Wracając do właściwej myśli, człowiek, raz odrzucając autorytet, coś co jest ponad nim i w jakiś sposób go określa, z drugiej strony, kiedy jest mu to na rękę, kryje się pod determinizmem natury, czy czego tam sobie nie wymyśli, jak choćby praw człowieka i innych legalizacji, które sam z palca sobie wymyślił i na siebie narzucił. Dla przykładu warto wspomnieć owego polskiego piekarza, który pociągnięty został do odpowiedzialności karnej, bo oddawał biednym swój, wyprodukowany we własnej piekarni chleb.
   Wracając do słów Jeanne Hersch, tam gdzie wymagane jest od nas posłuszeństwo temu, co nas przekracza, my chcemy podejmować decyzję i "ustawiać pana Boga i naturę", zaś gdzie ten sam Bóg i ta sama natura dają nam pole do popisu, powierzając coś naszemu działaniu i naszym decyzjom, my chowamy się za nimi ich obwiniając o to, czy o tamto.
   Krótko mówiąc, wydaje mi się, że dzisiaj daliśmy się strasznie ogłupić. Tylko nie do końca wiem komu dokładnie. Tak nam namieszano w głowach, że już sami nie wiemy w co wierzyć, komu ufać, kim jesteśmy i w ogóle po co. Wraz z rewolucją francuską, gdzie w imię jedności, wolności i braterstwa, mordowano się i zniewalano, na siłę jednocząc, odebrano światu wiarę, i nie mówię tu o wierze w sensie religijnym, w jakikolwiek autorytet, w jakąkolwiek wartość i świętość, również niekoniecznie religijną. Oczywiście tym samym ugodzono również w Boga, w to co On sobą reprezentuje, co ma nam do powiedzenia. Teraz więc już nie wiemy kogo słuchać, kto ma rację, co gorsza, nawet nie wiemy kto mówi prawdę.
   No ale cóż, tak to już się dzieje, że jak nie wierzy się w Boga, to uwierzy się we wszystko...

piątek, 25 maja 2012

Kciuki w górę!!!

   Już od jakiegoś czasu niczego nie publikowałem. Powodów kilku bym się doszukał, ale nie widzę większego sensu, by je teraz publicznie roztrząsać. Najogólniej rzecz ujmując: po prostu nie miałem do powiedzenia nic, co uznałbym za wystarczająco interesujące by to opublikować. Ale to się zmieniło.
   Mianowicie, przeglądając internet natrafiłem na bardzo ciekawy obrazek [http://kwejk.pl/obrazek/1182103/forever,alone.html]. Jeden szczegół na nim mi się nie podoba: to, że kciuk płacze. Mnie bowiem przyszło na myśl kapłaństwo i z nim związany celibat. Niejednokrotnie spotykałem się z głosami podważającymi wartość celibatu. Dalej, często też ludzie podważają wartość kapłana i jego nauczania, argumentując to, że żyjąc w samotności niewiele może mieć do powiedzenia o życiu etc. Ten obrazek zaś pięknie może coś unaoczniać. Jeżeli tylko ów płaczący kciuk przestałby płakać, stałby się fantastycznym obrazem kapłaństwa. Bowiem, choć kciuk jest jednym z mniejszych palców, bo wskazujący, środkowy i serdeczny są większe, to jednak jest on ze wszystkich palców najbardziej użyteczny. Gdyby zabrakło kciuka, ręka straciłaby wiele ze swoich możliwości chwytnych i manipulacyjnych. Można więc powiedzieć, że kciuk jest najważniejszym z palców, ale funkcjonalność swoją objawia dopiero w połączeniu z innymi palcami. Tak samo, myślę, jest z kapłanem. Choć pozostaje on sam i nieco na uboczu pozostałych ludzi we wspólnocie Kościoła, to jednak bez niego owa wspólnota prawie zupełnie traci swoją możliwość sprawnego działania w świecie. Z drugiej strony sam kapłan niewiele może. Zawsze posłany jest do wspólnoty i dla wspólnoty.
   Oczywiście, porównanie kapłana i kapłaństwa oraz celibatu do kciuka nie jest doskonałe, to jednak kryje w sobie pewne, uważam, wartościowe przesłanie. Ot taka krótka myśl.

czwartek, 26 kwietnia 2012

Dziwna religia...

                W nowym gg na dole, pod listą znajomych pojawiają się nagłówki artykułów. Jeden z nich bardzo mnie zaintrygował: Warszawa to najbardziej bezbożne miasto [http://www.gadu-gadu.pl/warszawa-to-najbardziej-bezbozne-miasto?utm_source=gg&utm_medium=main]. Po jego przeczytaniu doszedłem do pewnego wniosku. Mianowicie, że coś się dzisiaj ludziom poprzewracało w głowie [Ot nowość. Czyż nie?]. W tekście pojawiły się następujące słowa: Dla nich [młodych ludzi – przyp. Tłum.] najważniejsze są praca, dzieci i polityka. Religia w ich hierarchii ważności zajmuje naprawdę odległe miejsce”. Co za głupota. Jestem człowiekiem wierzącym i praktykującym, a mógłbym powiedzieć, że religia w ogóle nie znajduje się w mojej hierarchii ważności. Przynajmniej nie religia w tym znaczeniu, w jakim użył jej autor. Mam bowiem wrażenie, że dziś do „religii” podchodzi się tylko jak do zespołu obrzędów, które sam nie wiem czemu mają służyć. Jest to trochę taki Stary testament, gdzie wraz z biegiem czasu wiele rzeczy sformalizowało się zupełnie tracąc ducha.
                Czym więc jest moja religia? To coś więcej niż czynności kultyczne – suche i bezsensowne – dla których trzeba znaleźć czas w niedzielę. Powiedziałbym, że religia jest moją hierarchią wartości. Tak w ogóle to nie podoba mi się określenie „religia”, bo to wypycha wiarę niejako poza człowieka i zrównuję ją z pracą, rekreacją i innymi aktywnościami. Wydaje mi się, że dzisiaj panuje dziwna tendencja do odrywania tego, co czyni człowiek od samego człowieka. Jakby jego akty, najpopularniejsze są chyba seksualne, mogły być dokonywane przez człowieka w oderwaniu od niego samego. Dziwny światopogląd, który wszystko spłyca. Tymczasem zaś wiara, jest czymś więcej niż światopoglądem. Określiłbym wiarę jako całościowe sposób patrzenia człowieka na siebie i na świat wokół, wchodzenia w niego, z nim się komunikowania. I w takim układzie to wiara [nieszczęsna religia] tworzy system wartości i porządkuje miejsce dla pracy, dzieci i polityki, wszystkim nadając odpowiedni sens i znaczenie. Pośród nich znajduje miejsce dla wszystkiego co ludzkie układając całość w zdrowy sposób, wprowadzając ład. Wtedy i czynności kultyczne znajdują swoje miejsce. Łatwo jest też wtedy ustosunkować się do rzeczywistości, bo mam pewien pomocny, niesamowicie sensowny i zdrowy, sposób widzenia tego co nas otacza, a nie tylko bezmyślnego i bezrefleksyjnego patrzenia.

czwartek, 19 kwietnia 2012

Jesteś tym, co jesz...

   Wielokrotnie spotkałem się z opinią, że świat schodzi dziś na psy, że młodzież się psuje, że ludzie honoru już nie mają itp. Faktycznie nie jest dobrze. Ale czy rzeczywiście jest coraz gorzej? Myślę, że to tylko złudzenie. Warto na początek zacytować kogoś mędrszego od siebie:
   „Dzieci w dzisiejszych czasach uwielbiają luksusy. Mają złe maniery, lekceważą autorytety, gardzą starszymi. Nie wstają już, gdy starsi wchodzą do pokoju. Sprzeczają się z rodzicami, zajmują się plotkowaniem, opychają się łakociami i tyranizują swoich nauczycieli”. (Sokrates V w. p. n. e.)
Co się stało z naszą młodzieżą? Nie szanują starszych, nie są posłuszni względem swoich rodziców. Nie przestrzegają prawa. Hulają po ulicach rozpaleni dzikimi żądzami. Ich moralność jest w rozkładzie. Na co oni wyrosną?” (Platon V – IV w. p. n. e.)
   „Nie widzę nadziei dla przyszłości naszego narodu skoro polegamy na bezmyślnej dzisiejszej młodzieży, bez wątpienia wszyscy młodzi są lekkomyślni ponad wszelką miarę… Gdy ja byłem młody, uczono nas dyskrecji oraz szacunku dla starszych, ale dzisiejsza młodzież jest coraz bardziej pogardliwa i nie zna umiaru”. (Hesiod VII w. n. e.)
   „Nasza młodzież nie myśli dziś o niczym, zajmuje się tylko sobą, nie ma uszanowania dla rodziców i starszych; młodzi nie mają w sobie żadnej pokory, wypowiadają się tak, jakby wszystko wiedzieli, wszystko to, co my starsi uważamy za ważne, oni nazywają głupim. Nasze dziewczęta są próżne, nieroztropne oraz lubieżne, nie zwracają uwagi na to, co mówią, jak się ubierają i jak żyją…” (Piotr Eremita XI w. n. e.)
   Tutaj podałem kilka ciekawych cytatów dotyczących młodzież. Uważam jednak, że w innych dziedzinach życia można łatwo dojść do podobnych wniosków. Mianowicie, że tak naprawdę świat i ludzie wcale nie są gorsi niż kiedyś. Uważam też, że łatwo można by to udowodnić. Ale to dzisiaj sobie odpuszczę. Powiedziałbym zaś nawet więcej. Świat dzisiaj jest lepszy niż był kiedyś. Dlaczego zaś nam się wydaje, że jest gorzej? Ano jest kilka powodów. Po pierwsze, dawnych epok tak naprawdę nie znamy. Mam tu na myśli nas, zwykłych szarych ludzi, z wyłączeniem historyków itp. Nie wiemy jak się żyło, a żyło się na pewno inaczej, bo czasy były inne. Ale ludzie byli tacy sami. Czy było więcej ludzi uczonych i mądrych? Też nie. Tyle, że dawnych już historia oceniła, a współczesnych jeszcze nie. Ich czas nadejdzie. Zawsze były wojny, kradzieże, rozboje, prostytucja, wyuzdanie, skurw@^#&$*!^ etc. To było zawsze. A dobro zawsze było cichsze i trudniej dostrzegalne. Dopiero po czasie staje nam ono przed oczami w swoich owocach.
   Przeciwnie do, uważam dosyć rozpowszechnionego, poglądu, dzisiaj na świecie, pośród ludzi, jest więcej niż kiedyś, życzliwości, dobroci, miłości, współczucia itp. Dlaczego ich nie widać? Bo ich owoce jeszcze się nie pojawiły. Dopiero na starość będziemy wspominać dawne, dobre czasy. Taka jest naturalna kolej rzeczy. Ale ten porządek rzeczy można nieco odwrócić. Można już dziś zachwycić się dobrem i pięknem świata i człowieka. Jest to bardzo proste.
   Nazywa się to między innymi rachunkiem sumienia. Wielu z nas zna rachunek sumienia jako wyliczanie grzechów i moralne biczowanie się. Nic bardziej mylnego. Każdy rachunek czyli policzenie, rozeznanie, podsumowanie, zaczyna się od przychodów. Zaczyna się od tego, co wpłynęło na nasze konto. Dopiero znając tę sumę możemy doliczyć do niej rozchody. Tak samo jest i z sumieniem. Najpierw powinno zacząć się od rzeczy dobrych, która nam się przydarzyły, które sami uczyniliśmy. To jest moment odkrywania miłości Boga do człowieka i wzajemnej wobec siebie życzliwości i wreszcie dziękczynienia za to całe dobro. Dopiero później przechodzi się do rozrachunku z tego, co było złe i niedoskonałe. Inaczej wpadniemy w depresję, bo tak się zdołujemy całym tym złem, że na dobro już miejsca nie starczy.
   I tutaj pojawia się problem każdego człowieka. Trzeba sobie uświadomić, że człowiek jest jak gąbka, która chłonie to, co się na nią wylewa. Co my na siebie wylewamy? Oglądając telewizję, słuchając radia, słyszymy jedynie o wypadkach, kradzieżach, morderstwach, politycznych potyczkach itd., itd., itd. Chłoniemy to tak długo, aż wreszcie wycieka z nas jedynie kwas nienawiści. Czas więc zmienić przyzwyczajenia i środowisko, by zacząć patrzeć na świat z innej strony, tej lepszej. Wtedy i ta gorsza nie będzie już taka zła.
   To jednak wymaga wysiłku, bo świat wkoło nas nieustannie ten kwas będzie w nas wciskał. Gdzie nie pójdziemy, zaleje nas wszechogarniająca nienawiść i całe zło świata. Myślę, że po to przede wszystkim potrzebna jest nam odwaga wiary w Boga, aby siedząc po uszy w tym szambie, mieć siłę podnieść głowę do góry, ku Bogu, i ruszyć do przodu, przed siebie z wiarą, nadzieją i miłością, a nie tylko siedzieć i zadręczać się rzeczywistością. Świat i ludzie naprawdę nie są tacy źli. Pytanie tylko brzmi: Jak wiele jest w Tobie kwasu, który wypala Cię od wewnątrz i nie pozawala zobaczyć nic dobrego? I co zamierzasz z tym zrobić?

środa, 11 kwietnia 2012

Myślenie i działanie

   Ponieważ w ostatni piątek mocno się umartwiałem [xD], nie znalazłem czasu, żeby coś naskrobać. Dzisiaj przyszła mi do głowy pewna myśl, którą stwierdziłem, że warto się podzielić.
   Powszechnie jest wiadomo, że sposób myślenia ma wpływ na sposób działania. Człowiek jest przecież jednością psychofizyczną. Dlatego jego myśli nie tylko mają wpływ na jego działanie, ale wręcz koniecznym jest, aby "ludzka świadomość" wyrażała się przez "ludzkie działanie". Musi tutaj zachodzić tożsamość pomiędzy tym, co jest wewnątrz człowieka i tym co z niego wychodzi, pomiędzy jego myślą i aktem (działaniem). Inaczej można mówić o pewnej schizofrenii lub hipokryzji.
   Jeżeli jednak jedność psychofizyczna działa w zwrocie od myśli ku działaniu, to czy nie będzie się urzeczywistniać również w zwrocie przeciwnym, czyli od działania ku myśleniu? Jeżeli mówimy o "jedności" psychofizycznej to logicznym może się wydawać, że jak najbardziej. Pokazuje to również doświadczenie. I tutaj odsyłam do bardzo ciekawego fragmentu konferencji
[http://www.youtube.com/watch?v=85pwgFV3834&feature=relmfu i
http://www.youtube.com/watch?v=FR5US2pIkVI&feature=endscreen&NR=1].
   Tak, jedność psychofizyczna. Piękna rzecz. Jest to też wielka wskazówka dla każdego chyba człowieka, a przede wszystkim dla chrześcijanina. Wskazówka, która jest zaproszeniem do uczestnictwa w życiu Kościoła wyrażonego w liturgii, gdzie mamy okresy postu i skruchy przeplecione z okresami oczekiwania, słuchania nauki i wreszcie świętowania. Takie komplementarne przeżywanie liturgii, gdzie praktyka - akt, pogłębiona jest o rzetelną naukę - myśl, wsparte i zbudowane na łasce Boga, może nas autentycznie przemieniać. Chociaż już sama liturgia jest darem i łaską - którą trzeba umieć owocnie przyjąć - która przemienia.
   Konkludując: nie tylko myślenie zmienia działanie, ale również działanie ma wpływ na to jak myślimy. Jeżeli więc chcesz być odważny, zacznij zachowywać się odważnie. Chcesz być mężny, zachowuj się mężnie. Chcesz być mądry, zachowuj się mądrze... Przełamuj się na każdym kroku i pamiętaj: głupim człowiek się nie rodzi... mądrym zresztą też...

sobota, 24 marca 2012

Cogito ergo sum...

   Cogito ergo sum [http://pl.wikipedia.org/wiki/Cogito_ergo_sum]. Te słowa Kartezjusza, które chyba wszystkim są dobrze znane i wydają się one również być bardzo sensowne, łatwo podważyć [patrz link powyżej]. Nie chcę tutaj wdawać się w filozoficzne dysputy na poziomie Huma, czy Kanta, bo po prostu nie czuję się do tego wystarczająco kompetentny, niemniej chciałbym się nad nimi na chwilę pochylić i poddać krytyce z nieco bardziej praktycznej strony, bardziej życiowej. Ponieważ zaś od środy mam szczęście być magistrem świętej teologii [xD] to krytykę moją pozwolę sobie osadzić w kontekście wiary. Do podjęcia tego tematu nakłonił mnie, zupełnie nieświadomie, pewien mój kolega. Do dzieła więc...
   Zacznijmy może od zastanowienia się w ogóle nad sensem tej sentencji. "Myślę więc jestem". Każdy chyba z nas zakłada, że jest, oraz, że przy tym jeszcze myśli. Cóż więc, w praktyce, oznaczają owe trzy terminy: "myśleć", "więc" oraz "jest", inaczej "być"? Udajmy się nieco naokoło, czyli po mojemu, a konkretnie to od tyłu.   Samo "bycie" jest dla nas samych faktem niezaprzeczalnym. Niemniej - nadużywam tego słowa, ale bardzo mi się ono podoba, bo dobrze wyartykułowane świetnie buduje napięcie wypowiedzi xD - można "być", jak również można "BYĆ". Ja osobiście użycie terminu "jest/być" w tym zdaniu, osadzając się w kontekście wiary praktycznej, rozumiałbym jako "BYĆ", czyli coś więcej niż tylko "trwać", pozostając bezosobową i bezkształtną masą znajdującą się tylko w pewnej rozciągłością czasu. Owe "BYCIE" oznaczałoby więc autentyczne "jestem" konkretnego bytu, które konkretnie by się wyrażało w jego egzystencji w sposób płodny i twórczy, a nie jedynie w "odbyciu" życia polegającego na zapętlaniu się w ciąg pracy, konsumpcji i defekacji. Można by więc powiedzieć, że konkretny byt, konkretna osoba albo jest BYTEM, czyli JESTESTWEM, albo odBYTEM, czyli fabryką fekaliów.
   Teraz drugi człon, czyli "więc" [http://pl.wiktionary.org/wiki/wi%C4%99c]. Na tej stronie czytamy, że "więc" jest to spójnik "służący do tworzenia konstrukcji, w których zdanie ze spójnikiem opisuje czynność, która nastąpiła, ponieważ odbyła się czynność opisana w zdaniu  przed spójnikiem". Co to dla nas oznacza? Pewien absurd. Użycie spójnika "więc" wskazywałoby na konieczność pierwotnego zaistnienia "myśli" wobec "bycia". W porządku logicznym wydaje się to być bezsensownym twierdzeniem, bo jak coś, czego nie ma, czy raczej ktoś - jeżeli zdolność myślenia przypiszemy jedynie bytom osobowym - może myśleć, jeżeli wpierw nie istnieje. Tutaj dochodzi poniekąd do głosu krytyka Huma, która pokazuje, że mamy w tym przypadku do czynienie z pewnym percypowaniem, czyli postrzeganiem, z którego, czy na podstawie którego, dedukujemy istnienie. W istocie rzeczy więc porządek następowania faktów byłby odwrotny. Najpierw pojawiałoby się "jest", potem dopiero "myślę", z którego drogą dedukcji dochodzimy dopiero do pewnej świadomości istnienia. Niestety jednak, każda "myśl" musi być poprzedzona percepcją za pomocą takiego czy innego zmysłu. Jeżeli bowiem poprosić by kogoś o to, by wymyślił "lalugę" to stworzy on ją z poznanych przez siebie wcześniej rzeczy. Nie ma więc czegoś takiego ja myślenie w pełni abstrakcyjne, w zupełnym oderwaniu od czegokolwiek. Zawsze musi się ono zasadzić na takiej, czy innej pierwotniejszej wobec niego percepcji zmysłowej. A zmysły, jak dobrze wiemy, mylą się lub mogą być oszukane. Skąd więc mamy wiedzieć, czy przypadkiem każda nasza dotychczasowa percepcja nie była zakłamana. Jeżeli nie mamy więc tej pewności, musimy ją odrzucić jako fundament gwarancji naszego istnienia. Stąd zmysły, czy w ogóle świat materialny, zewnętrzny, tej gwarancji dać nie mogą. Idąc więc dalej musimy również odrzucić "myślenie" jako gwarancję naszego istnienia, bo w samych założeniach opiera się ono na możliwie błędnych przesłankach. Stąd, na płaszczyźnie czystej logiki, myślenie nie może być gwarantem istnienia w ogóle. "Więc", moim zdaniem, uciekając od czystej logiki w pewną praktykę, wskazuje więc [xD] na inny rodzaj "bycia", dla którego koniecznym jest ów pierwotniejszy wobec niego element naszej sentencji, a nie na "bycie w ogóle".
   "Myślę". Cóż To znaczy? Nikt z nas nie odbierze sobie zdolności myślenia, co jednak z chęcią czynimy wobec innych. Trzymając się jednak naszej sentencji, w odniesieniu do dwóch rodzajów, czy raczej płaszczyzn "bycia", można by mówić również o dwóch rodzajach "myślenia". Pierwszym z nich będzie to fundamentalnie dla każdego. Tutaj jednak muszę wielu bardzo zasmucić cytując słowa z mojego ulubionego filmu, z Gwiezdnych Wojen. [http://pl.wikipedia.org/wiki/Gwiezdne_Wojny]. Mistrz Jedi imieniem Qui Gon-Jinn powiedział pewnego razu, że "umiejętność mówienia nie oznacza inteligencji". Nie chcąc wdawać się w kolejne terminy dostosuję tę wypowiedź do potrzeb naszych rozważań. W nowej formie brzmiałaby ona w sposób następujący: "Umiejętność myślenia nie oznacza MYŚLENIA". Choć już teraz wszystko może wydawać się oczywiste, wyjaśnię. Można "myśleć" i "MYŚLEĆ"Każdy z nas, jeżeli jest w stanie świadomości, myśli. Każdy też je i, za przeproszeniem, sra. Nie każdy jednak "MYŚLI" i nie każdy tym samym faktycznie "JEST". Czym więc znamionować się musi owo "MYŚLENIE", by było gwarancją "BYCIA". Koniecznym jest, aby było ono twórcze, krytyczne wobec świata, a przede wszystkim wobec swojej twórczości - mam tu na myśli postawę twórczej krytyki, a nie krytykanctwa. Dalej, mając świadomość swojej ułomności popartej doświadczeniem krytyki, mieć w sobie pragnienie rozwoju, pogłębienia, poszerzenia horyzontów. Owe myślenie byłoby więc niczym innym, jak "filozofią", czyli "umiłowaniem mądrości". Ktoś powie: "Po co?". Ano po to, aby faktycznie ŻYĆ, pełnią życia. Choć zewnętrznie nic może się nie zmienić, bo dalej będzie trzeba "pracować, jeść, srać, spać", to jednak, ponieważ moje szczęście leży tylko i wyłącznie we mnie, zaś w niczym poza mną, to filozofia, to umiłowanie mądrości, pozwoli mi zdobyć to wewnętrzne, niezachwiane niczym szczęście. Dlatego warto pochylić się nad dobrą lekturą, posłuchać kogoś mądrzejszego od siebie, bardziej doświadczonego, o większej wiedzy praktycznej i teoretycznej, by z tego wszystkiego wyłowić to, co najistotniejsze, co prawdzie i prawdziwie piękne i wartościowe. Wtedy faktycznie będzie można o sobie powiedzieć, że Cogito ergo sum.
   Na koniec pewna wskazówka i obiecane złapanie kontekstu wiary. Bóg, w Starym Testamencie, przedstawia się Mojżeszowi na Synaju. O dziwo robi to właśnie w sposób iście filozoficzny. Określa się imieniem "Jestem, który jestem" albo nieco dalej "Ja jestem". Tym samym wskazuje, że istotą Jego bytu, jego egzystencji, jest "ISTNIEJE", jest "BYCIE". To wskazuje, że nie mogło Go nie być. To wskazuje na wieczność Jego istnienia. Co więcej, odwołując się do świętego Tomasza z Akwinu, [http://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%9Aw._Tomasz_z_Akwinu], a konkretniej do jego argumentów przemawiających za istnieniem Boga, sławnych dróg [http://www.tomizm.pl/?q=node/22], wskazuje to na Jego wszechmoc, doskonałość, pełnię etc. Idąc dalej drogą biblijną dochodzimy do osoby Chrystusa, który wielokrotnie zwraca się do sobie współczesnych słowami: "Ja jestem..." [choćby: Ja jestem Drogą, Prawdą i Życiem]. Tym samym wskazuje na swoje bóstwo, na swoją jedność z Ojcem co do natury. Wreszcie, w ogrodzie oliwnym, przed Jego pojmaniem wypowiada bardzo znamienne "Ja jestem" [Ewangelia według świętego Jana, rozdział 18, wersety od 1 do 11 - http://biblia.deon.pl/rozdzial.php?id=357]. "Ja jestem", na dźwięk którego jego oprawcy padają na ziemię. On w istocie "Jest". Jego życie faktycznie przepełnione jest treścią, jest pełne. Dlaczego? Dlaczego faktycznie Chrystus "JEST DROGĄ, PRAWDĄ I ŻYCIEM"? Można by całą Ewangelię przedstawiać. Fundamentalnym jest jednak to, że On przyszedł na ziemię "aby służyć, nie aby Mu służono", aby "dać życie na okup za wielu". On swoim życiem wypełniał słowa, mówiące, że: "Królować znaczy służyć" [Odwrócenie tej sentencji w "służyć znaczy królować" pokazuje obłudę i interesowność działania]. Dalej, bo nie szukał o sobie świadectwa u ludzi, ale jedynie u swego Ojca, u Boga, któremu był wierny i posłuszny. Dlatego jest On dla nas DROGĄ, drogą PRAWDY, wiodącą do ŻYCIA w pełni. Warto iść taką drogą. Grzech właśnie zaś na tym polega, że mówimy, za Lucyferem, non seriviam - nie będę służył [nikomu poza sobą], kiedy siebie samego czynimy miarą wszystkiego. Dlatego kłamstwem jest twierdzenie przypisywane innemu filozofowi, Protagorasowi, mianowicie, że człowiek jest miarą wszechrzeczy [http://pl.wikipedia.org/wiki/Cz%C5%82owiek_jest_miar%C4%85_wszechrzeczy - wraz z zawartą krytyką]. Bóg jest miarą wszystkiego. Ten Który JEST jako Jedyny może powiedzieć w pełni prawdzie Cogito ergo sum i nasze istnienie i nasze myślenie na tyle będzie ISTNIENIEM i MYŚLENIEM, na ile uczestniczyć będzie ono w ISTNIENIU i MYŚLENIU samego Boga, na ile będzie wierne Jego Słowu, Jego nauce.
   A na koniec tylko dodam to, co najwięcej większość zaboli. Pospieszę jednak zaraz z pewnym wyjaśnieniem. Jego Słowo, Jego Nauka jest zawarta w nauczaniu Kościoła. Kościół po to został powołany do istnienia, aby tę naukę głosić i przekazywać całemu światu. Aby każdemu człowiekowi dać dostęp do tej DROGI, PRAWDY i ŻYCIA. Dla tych, co się oburzają z całą powagą i szczerością dodam, że faktycznie ludzie Kościoła wielokrotnie odstępowali od tej nauki. Ludzie na wszystkich, nawet na najwyższych szczeblach Kościoła. Ale na Miłość Boską, nie odrzucajcie tej Nauki, nie odrzucajcie tej DROGI, PRAWDY i ŻYCIA tylko dlatego, że niektórzy to uczynili przed wami. Uwierzcie Bogu. Po to Bóg dał Kościołowi Ducha Świętego, aby Ten zachował w nim prawdziwą Naukę samego Boga, jego autentyczne Słowo, aby ustrzegł ludzi od zejścia z tej ścieżki, ale tylko na tyle, na ile oni zdecydują się jej być wierni i posłuszni Bogu. Nie zawsze jednak wykazywali się tym posłuszeństwem i wiernością. Nauka jednak, ta oficjalna, pozostała nietknięta. Trzeba tylko czasem się do niej trochę dokopać przez słowa konkretnych osób ją głoszących. A to wymaga wysiłku i trudu. 
   Podejmijcie go... na prawdę warto...



   P.S.

   No i oczywiście wiersz:


         „Panie, ucz mnie…”                                                     26.06.08 nr 311



         Panie, ucz mnie chodzić
         tylko Twoimi drogami,
         za Twoim słowem,
         za Twoim przykładem.
                  Ucz mnie miłować
                  i słuchać i wiernym być
                  tak  jak i Ty wierny byłeś
                  Ojcu, co w niebie mieszka.
         Ucz mnie, mój Panie,
         tak jak przede mną
         swych świętych uczyłeś
         dla Boga Królestwa umierać.