piątek, 14 grudnia 2012

Bo z próżni nic się nie bierze... Ale czy na pewno??

   Miałem ostatnio okazję obejrzeć bardzo ciekawy film. "Mój rower" bo o nim myślę, stał się dla mnie źródłem kilku myśli. O tyle ciekawych, że bardzo adwentowych, czyli na czasie. Odnieść się chciałbym w nich również do mojego poprzedniego postu, w którym napisałem, że nic nie bierze się z próżni... co w pewnym sensie nie do końca jest prawdą. Już spieszę z wyjaśnieniami.
   We wspominanym filmie miała miejsce pewna scena, swoją drogą film polecam, w której wnuk [Maciej] rozmawiał ze swoim dziadkiem [Włodek] na temat swojego ojca [Paweł]. Ów dziadek powiedział, Maćkowi, że jego ojciec, Paweł, go kocha. Na co ten zadaje pytanie: To dlaczego nigdy mi tego nie powiedział? Na to pytanie nie pada ze strony dziadka żadna odpowiedź. Odpowiedzią jest pokazanie twarzy Włodka, która, przynajmniej w moim odbiorze, mówi: Bo ja mu tego nigdy nie powiedziałem.
   Cała ta scena pokazuje, na przykładzie tej trudnej relacji pomiędzy synem i ojcem, zarówno Maćkiem i Pawłem jak i wcześniej Pawłem i Włodkiem, że aby móc kochać, najpierw sami musimy być kochani. Taka jest kolej rzeczy. Jeżeli od naszych rodziców doświadczyliśmy pewnej krzywdy, a chyba każdy jakiejś doświadczył i chowa w sercu mniejszą bądź większą urazę za to czy tamto, to nie jest to bezpośrednio ich wina. Oni nas kochają... najlepiej jak tylko potrafili. A owej miłości nauczyli się od swoich rodziców. Nic nie bierze się przecież z próżni. I tak taka kulawa miłość przechodzi z ojca na syna, z syna na wnuka i tak dalej i tak dalej.
   I tutaj na scenę wchodzi Chrześcijaństwo. Wielu ludzi nie może pojąć tajemnicy, którą za kilka dni będziemy wspominać w liturgii. Boże Narodzenie. Ono jest takie trochę z próżni. Była sobie Maryja, nagle bam, bez "bam bam" i bam, mamy Jezusa, wcieloną Miłość, samego Boga, który widząc, że człowiek błądzi, "z próżni" niejako przychodzi na świat i daje miłość.
   W porządku Bożym bowiem, nie ma nic niemożliwego. Nawet najbardziej kulawa miłość może doświadczyć uzdrowienia. I choć nawet i Salomon z próżnego nie nalej, to Chrystusowi potrzebne jest tylko jedno małe "Tak". Takie samo, jakie wypowiedziała Maryja. Cicha zgoda na to, aby Bóg działał w moim życiu, z całą Swoją mocą, potęgą i chwałą, z całą pokorą, cichością i tajemniczością...

Mistrz i uczeń...

   Mijają kolejne tygodnie i miesiące mojej pracy w szkole. Jest to dla mnie bardzo ciekawe i twórcze doświadczenie. Niestety, mam sobie wiele do zarzucenia. Pomijam tutaj wszelkie kwestie dotyczące dydaktyki, moich metod nauczania i wychowywania powierzonej mi młodzieży. Rozwiązanie problemów w tym polu przyjdzie razem z doświadczeniem, więc zbytnio staram się tym nie przejmować, na bieżąco korygując naturalne dla świeżo upieczonego nauczyciela niedociągnięcia.
   Co bardziej mnie boli to fakt, że uważam, iż jestem złym nauczycielem. Twierdzenia tego nie stawiam na podstawie tego, czy jestem lubiany, czy moje lekcje są ciekawe, jak mocno angażują się w nie uczniowie. Choć i w tych trzech sferach są pewne mankamenty, które powinienem skorygować.
   Problem, moim zdaniem, leży zaś w tym, że jestem złym uczniem. Tak, złym uczniem. Niektórzy mogą się z tym nie zgodzić, ale życie pokazuje, że aby być dobrym nauczycielem najpierw trzeba być dobrym uczniem. I nie chodzi tu, bynajmniej, o dobre oceny ile raczej o postawę ucznia. Postawę, jaką uczeń przyjmuje wobec mistrza. Jeżeli bowiem uczeń najpierw nie nabędzie pokory i karności żeby móc przyjąć naukę, później sam nie będzie potrafił dobrze nauczać. Taki porządek rzeczy ma się chyba we wszystkim. Agregat prądotwórczy, musi otrzymać paliwo, aby mógł wygenerować energię. Człowiek, aby kochać, najpierw musi być kochany. Ciało, aby oddawać energię, musi ją skądś otrzymywać. Nic nie bierze się z próżni.
   Tak też jest i z nauczaniem. Myślę bowiem, że najważniejszą rzeczą, jaką do przekazania ma nauczyciel swojemu uczniowi nie jest wcale wiedza. Tę można zdobyć, zwłaszcza dziś, na różne sposoby. Tym, czego, tak sądzę, powinien nauczyciel nauczyć swojego ucznia jest postawa bycia uczniem. Pewien głód, nie tyle wiedzy, co prawdy. Bardzo szeroko rozumianej prawdy. Uczeń powinien, dzięki pracy nauczyciela, stać się filozofem, czyli "miłującym mądrość". Oczywiście ta mądrość może dotyczyć różnych aspektów rzeczywistości. Żeby być bardziej precyzyjnym, chodzi o ową "miłość", pragnienie sięgania dalej niż za horyzont, pragnienie zdobywani mądrości, sięgania ku prawdzie... czyli, de facto, postawę ucznia. Tego, który jest gotów szukać prawdy z postawą, której można przypisać nazwę miłosnego pragnienia czy wręcz pożądania... Owego pragnienia, które nie szuka półśrodków, które nie zadowala się namiastkami i półprawdami, ale szuka wiedzy, prawdy, mądrości ostatecznej...
   I tutaj pojawia się mój problem. Ja niestety zbyt mało jeszcze, tak uważam, poświęcam się samodoskonaleniu, szukaniu, zdobywaniu... za mało pragnę. W skrócie mówiąc: za mało jestem uczniem, aby być nauczycielem...