piątek, 5 lipca 2013

Trudno jest być Bogiem

                W dzisiejszych czasach, kiedy odrzuca się wszelkie autorytety, kontestując wszystko, co niesie w sobie choćby krztę więcej sensu i treści niż wszechogarniający kicz, trudno jest być Bogiem.

                Po raz kolejny obejrzałem „Bitwę o Los Angeles” i zwróciłem uwagę na pewien szczegół w postawie głównego bohatera, sierżanta Nantza. Szczegół, który w znacznym stopniu wyraża jego osobę, to kim jest i jaki jest. Tłumaczyć wszystkiego mi się nie chce, więc odsyłam do filmu – swoją drogą całkiem przyjemnego w oglądaniu.

                Niemniej, ów sierżant Nantz, nawet pomimo skrajnie niesprzyjających okoliczności, w których stracił wszelki szacunek oddziału, do którego trafił, poza tylko tym koniecznym, wypływającym z posiadanego stopnia, robił wszystko tak, jak należało… robił swoje. Niespecjalnie przejmował się uwagami podkomendnych, brakiem szacunku wobec jego osoby czy respektu do tego, co osiągnął – a osiągniecia miał niebywałe.

                W całej sytuacji w jakiej się znalazł, Nantz wykazał się dojrzałą osobowością, robiąc swoje, to czego go nauczono, to czego wymagała sytuacja, to, co uważał za słuszne. Miał facet jaja… i tyle w temacie. Niestety w świecie rzeczywistym „jaja” są towarem deficytowym. Bo najłatwiej jest iść za tłumem… bezmyślnie i bezrefleksyjnie… no bo po co myśleć, obiektywizować, po co mieć swoje własne, poparte wiedzą i doświadczeniem, zdanie.


                To samo dotyczy dziś Boga, który po prostu robi swoje. To samo dotyczy rodziców, którzy robią swoje. Nauczycieli, wychowawców, policji, Kościoła, księży… Fakt, zwłaszcza mówiąc tu o ludziach… nie są doskonali… popełniają błędy. Ale większości ludzi trudno jest zrozumieć, że w życiu czasem po prostu trzeba robić swoje, to co do mnie należy… bez względu na to, czy ktoś mnie rozumie, czy wie do czego zmierzam… łatwiej jest wszystko co wartościowe i trudne do zrozumienia... po prostu odrzucić…

niedziela, 30 czerwca 2013

Tu i Teraz

                Przyjmując, tak naprawdę jedyną człowiekowi znaną, subiektywną perspektywę percypowania, nie zaś obiektywną, absolutną, jedyne co istnieje to „tu i teraz”.

                Przyszłość z tej perspektywy bowiem nie istnieje, ponieważ jest jedynie zbiorem prawdopodobieństw, tak niezliczonych jak wiele jest najmniejszych cząstek elementarnych we wszechświecie… czyli całkiem sporo.

                Przeszłość to nieco inna sprawa. Jest ona zbiorem wszystkich znanych nam dotychczas teraźniejszości, oczywiście ograniczonych przez granice naszego postrzegania i poznawania, które z prędkością większą niż światło uciekają ku niebytowi, jednocześnie tworząc i niejako determinując każdą z naszych kolejnych teraźniejszości, włączając w to zwłaszcza tę najważniejszą, jedyną realnie istniejącą… obecną.

                Dlatego przeszłość, koniec końców, ma dla nas większe znaczenie niż przyszłość. Bo to właśnie ona bardziej niż przyszłość nas determinuje. I dlatego warto dobrze ją znać. Ta wiedza bowiem jest kluczem do „tu i teraz”, do władzy nad teraźniejszością, do wolności wobec jej determinizmu.

                Oczywiście nie można o przyszłości zupełnie zapominać, ale niech pomocną okaże się owa sentencja zasłyszana przez mnie w pewnym filmie, który bardzo lubię: „Myśl o przyszłości, ale nie kosztem chwili bieżącej”. Jak bowiem przeszłość determinuje teraźniejszość, tak przyszłość tę determinację koryguje w miarę możliwości. Ostatecznie jednak należy pamiętać, że wszelka przyszłość rodzi się nie gdzie indziej, jak właśnie „tu i teraz”. Już nawet sama myśl o przyszłości, którą wcielamy obecnie w życie… teraz… stała się właśnie przeszłością i z przeszłości do nas przemawia…czyż nie? xD


                „Tu i teraz” więc spotykają się wszelka moja wiedza, doświadczenie, cała historia, wszelkie przeszłe teraźniejszości oraz marzenia o przyszłości… i tworzą jedyną i niepowtarzalną „chwilę”. I im więcej mam wiedzy i zrozumienia dla tego, co spotyka się w tym wyjątkowym i niepowtarzalnym momencie, z tym większą skutecznością mogę to owe „teraz” tworzyć zgodnie z moją wolą.

poniedziałek, 24 czerwca 2013

Harcerstwo nie dla dzieci...

                Mając okazje od kilku miesięcy być harcerzem trochę czasu poświęciłem na refleksje harcerstwa dotyczące. Pomocne oczywiście okazały się być liczne rozmowy z różnymi ludźmi, za które dziękuję, bo bardzo mnie ubogaciły.

Pewna myśl, która podczas jednej z takich rozmów usłyszałem, zwróciła moją szczególną uwagę. „Harcerze to banda dzieciaków ubrana jak dorośli prowadzona przez dorosłego ubranego jak dziecko”.

                Po tych kilku miesiącach w ZHP zauważyłem, że ludzie spoza Związku, a czasem niekiedy nawet sami harcerze, mają błędny obraz tego, czym harcerstwo jest i czemu służy. I tak, dla tych, którzy patrzą na ZHP z boku, harcerstwo ogranicza się jedynie do biegania po lesie, ognisk i kretyńskich piosenek… A i jeszcze „gejowskich” getrów. Dla harcerzy zaś… Cóż… tutaj sprawa się komplikuje.

Moja opinia może być krzywdząca, ale na dzień dzisiejszy tak to widzę… Dla harcerzy bycie w Związku często sprowadza się do biegania po lesie, a często nawet już i nawet nie, ognisk i kretyńskich piosenek… z tą tylko różnicą, że im się to podoba, świetnie się przy tym bawią, ale… jednocześnie odrzucają wiele z harcerskiej symboliki, tym samym odrzucając w jakimś sensie to, czym harcerstwo jest i czemu ma służyć, bo symbole mają coś oznaczać, coś wyrażać. Odrzucając więc symbol tracimy łączność, komunikację, między nami a daną rzeczywistością, która właśnie przez taki a nie inny symbol była możliwa… Mam tu na myśli choćby te „gejowskie” getry (choć z tym akurat muszę się zgodzić, że dla chłopaków te getry to trochę nietrafiony pomysł xD).

                Koniec końców, moim zdaniem, harcerstwo nie jest dla „dzieci”. Sądzę, że jest ono dla dzieci, ludzi młodych, czy czasem też nieco starszych, którzy przez pewne formy rozrywki i pracy kształtują swoją osobowość, szlifują charakter, szukają i znajdują swoje miejsce w świecie, który nieustannie się zmienia i wymaga od nas nieustannego szukania tego miejsca, zarówno w sobie jak i w otaczającej nas rzeczywistości.


Harcerstwo, przez swój schemat ścieżki rozwoju, daje niesamowitą okazje do tego, aby poprzez nieustanną pracę nad sobą uszlachetniać swoje człowieczeństwo, czyniąc je coraz to dojrzalszym. Wymaga to odwagi w podejmowaniu nowych wyznań, determinacji w zdobywaniu wyznaczonych przez siebie celów i wreszcie męstwa, tak dziś potrzebnego wszystkim tym, którzy w świecie mass mediów i dominacji kiczu, pragną być tym, kim w głębi serca każdy z nas być pragnie… BYĆ KIMŚ.

wtorek, 18 czerwca 2013

"Osobliwości", czyli trochę fizyki w behawioryzmie...

                Żyjemy w trudnej rzeczywistości ludzkiego bytu i w każdym z nas są różne tęsknoty. W dużej mierze jest to związane z, siłą rzeczy, wadliwym procesem wychowania. Jego wadliwość nie polega jednak na wadliwych założeniach, choć w dobie bezstresowego wychowania trzeba by się nad tym zastanowić [xD]… Mankamenty związane z wychowaniem człowieka osadzone są w samym jego człowieczeństwie, w tym, że ludzka psychika tak bardzo podatna jest na różnego rodzaju skrzywienia.

                Nie podważając tutaj autorytetu rodziców, to jednak są oni zawsze, mniej lub bardziej, skrzywieni… i te skrzywienia, w procesie wychowywania, odciskają się na dzieciach, pozostawiając niekiedy dotkliwe rany na ich psychice. Kiedy owe zranienia są wystarczająco głębokie stają się swoistymi studniami bez dna, czarnymi dziurami, które pochłaniają ogromne ilości naszej energii i skrzywiając nas wewnętrznie sprawiają, że nasza psychika w jakimś stopniu zapada się w sobie, karleje…

                Problem polega na tym, że niesłychanie trudno jest poradzić sobie z tymi „osobliwościami” ludzkiej psychiki, bo zamiast łatać dziurę, najczęściej, kierowani różnymi mechanizmami obronnymi, zasypujemy ją pierdołami, trwonimy czas i energię, karmiąc wiecznie głodną bestię, która skrywa się w zakamarkach naszej osobowości, często ukryta nawet przed nami samymi.

                Niemniej, co istotne, nawet załatanie dziury, ani jej nie usuwa, ani też nie wyłącza jej przyciągania. Umożliwia zaś jedynie albo nawet aż, kwasi-sprawne funkcjonowanie pomimo jej istnienia. Ta opcja jest jednak niesłychanie wymagająca, choć daje niepomiernie większe efekty. Samego może problemu w jego istocie nie rozwiązuje, bo „co się stało to się nie odstanie” to ostatecznie jednak sądzę, że warto poświęcić trochę energii i czasu na coś bardziej twórczego, trwałego i owocnego…

czwartek, 6 czerwca 2013

Zwolnij, może czegoś posmakujesz...

                Ludzie są niezwykle dziwni. Biegają nieustannie. Wszędzie się spieszą. Spieszą się, żeby wszędzie zdążyć. Nawet szybko, w biegu, odpoczywają. I jakkolwiek by nie spojrzeć na Pismo Święte, czy jak na tekst objawiony, Słowo Boże, czy jak na tekst zawierający jedynie ludzką mądrość narodu żydowskiego, istotnym elementem pozostaje szabat. Ów siódmy dzień tygodnia już od pierwszych stron Biblii odgrywa istotną rolę. Początkowo dzień odpoczynku, później dzień świętowania. Ostatecznie jednak nieustannie niesie ze sobą tę samą treść. Treść, którą można wyrazić tytułem tego postu: „Zwolnij, może czegoś posmakujesz”.

                Praca nie jest celem samym w sobie. Gdyby tak było, życie nasze byłoby istnym więzieniem, czy obozem pracy. Miast tego, ma ona pewien cel, czemuś konkretnemu służy. Tymczasem człowiek zaczął wykorzystywać, zupełnie bezmyślnie, rzeczy niezgodnie z ich przeznaczeniem, stając się tym samym ich niewolnikiem. I tak wpadł w zamknięte kolo pracy, zarobku i zaspokojenia, zupełnie wyrzucając z kręgu zainteresowań i celów swoje autentyczne, wewnętrzne szczęście.

                Człowiek zapomniał, że czasem trzeba się zatrzymać, zorientować, określić cel, wytyczyć drogę, nie jedynie pędzić. Zastanowić się nad sobą, swoimi najgłębszymi pragnieniami, a nie tylko chwilowymi zachciankami i pożądaniami. Temu miał służyć szabat. Dziś, dla nas, katolików, a przynajmniej dla mnie, tę funkcję przejęła i pogłębiła niedziela. W rzeczywistości wiary dochodzi więc tutaj jeszcze jeden, punkt orientacyjny. Bardzo istotny moim zdaniem, bo to On wyznacza kierunki i strony świata, również wewnętrznego. I sądzę, że warto, przy wytyczaniu dróg, szlaków i wyznaczeniu celów, móc odnieść się do czegoś bardzo konkretnego i pewnego, do swoistej wewnętrznej, duchowej gwiazdy polarnej.

wtorek, 28 maja 2013

Szacunek...

Filozofia wymaga precyzyjnego nazywania rzeczywistości. Sama zaś służy precyzyjnemu w tej rzeczywistości poruszaniu się. Z greckiego, oznacza umiłowanie mądrości. Nie więc zaszczytów, sławy i majątku… którymi gardzi, jeżeli tylko oddalają one od realizacji jej celu. Celem zaś jej jest umożliwienie osiągnięcia mądrości, wolności i wreszcie szczęścia… prawdziwego człowieczeństwa. Drogą jej jest poznanie prawdy o świecie i o człowieku, bo przecież „prawda wyzwala”.
Ludzie jednak uciekają od filozofii, uciekają od prawdy, bo wymaga ona adekwatnej, prawdziwej na rzeczywistość  reakcji, która, zarówno rzeczywistość jak i na nią reakcja, nie zawsze może nam się podobać i nie zawsze możemy chcieć zaakceptować i podjąć. Każe nam bowiem filozofia nazywać rzeczy takimi jakimi one są, a nie takimi jakimi my chcielibyśmy, aby były. Miast tego wolimy poruszać się w naszym wyimaginowanym świecie i reagować tak, jak nam bardziej pasuje. Nienawidzimy, kiedy ktoś, lub coś, determinuje nasze zachowanie. Dlatego często tworzymy sztuczne konstrukty, które mają nam „zmienić” rzeczywistość i dopasować ją do naszych potrzeb, aby „ułatwić” życie. I ułatwiają… aż do chwili, kiedy prawdziwe życie, prawdziwa rzeczywistość, brutalnie ich nie zweryfikuje. Ad rem…
W tym poście chciałbym zwrócić uwagę na pewien paradoks jakim jest szacunek i jego brak w kontekście sympatii. Często bowiem ludzie, zwłaszcza młodzi, nie szanują kogoś, kogo nie lubią. Bo przecież nikt nie może kazać nam zachowywać się tak, czy inaczej. I tutaj pojawia się pytanie: Dlaczego tak się dzieje?
Nie wiem, czy zastanawialiście się kiedyś nad sprawą bardzo delikatną, jaką jest relacja z rodziną. Często bowiem bywa tak, że jedynym powodem dla którego pozostajemy w kimś w jakiejkolwiek relacji jest fakt, że jest on członkiem naszej rodziny. Taka osoba jest od nas zupełnie inna, posiada cechy, których nie lubimy i żaden z naszych znajomych ich nie posiada. Po głębszym zastanowieniu nawet doszlibyśmy do wniosku, że ten czy inny krewny, nigdy nie miałby szans stać się naszym kolegą. Tolerujemy zaś to wszystko w nim tylko dlatego, że w naszych żyłach płynie „jedna krew”. Jest to czynnik zupełnie niezależny od nas, a jakże mocno determinuje on nasze zachowanie wobec kogoś.
Nie chcę tutaj negować wartości tych specyficznych relacji, jakimi są relacje rodzinne, ale jeżeli potrafimy szanować kogoś, kogo lubimy lub kochamy nie za to, jaki jest, czy kim jest, ale jedynie za to, że dzielimy „jedną krew”, to dlaczego takim samym szacunkiem nie potrafimy obdarzyć kogoś, kto od naszej rodziny nie różni się tak naprawdę niczym istotnym?

Czy równie nieistotnym czynnikiem, który powinien determinować nasz szacunek wobec kogoś nie jest fakt, że wszyscy jesteśmy ludźmi i wszystkim nam należy się równy szacunek? Od tak, po prostu.

czwartek, 23 maja 2013

Zamknij się wreszcie!!!

Miałem ostatnio okazję być na koncercie  orkiestry i chóru filharmonii szczecińskiej. Wszystkim gorąco polecam nieco sztuki i kultury raz na jakiś czas. W każdym razie… Ponieważ towarzystwo miałem pierwszorzędne, w postaci dwóch ładnych i sympatyczny młodych dziewczyn, to słuchaniu muzyki i śpiewu towarzyszyły rozmowy. W pewnym jednak momencie zostaliśmy uciszeni przez pewnego jegomościa siedzącego w naszym pobliżu.
                I wtedy zaczęło się „móżdżenie”. Ad rem…
                Będąc nauczycielem nie raz i nie dwa, zdarzyło mi się musieć tego, czy tamtą uciszyć. W różnych też innych miejscach i sytuacjach zmuszony byłem do uciszenia kogoś, czy też sam byłem uciszany. Pojawia się więc pytanie: Dlaczego kogoś uciszamy?
                Czy dlatego, że faktycznie pragniemy czyjegoś dobra, by słuchał i czegoś się nauczył? Czy może po prostu wyrzucamy z siebie frustrację faktem, że ktoś nam przeszkadza w słuchaniu, czy też mówieniu?
                Oczywiście wszystko kwestia takiej czy innej sytuacji, bo na każde nasze działanie będące jakąś reakcją, zbiera się cały szereg bodźców wewnętrznych i zewnętrznych. Niemniej często tej konkretnej reakcji, jaką jest uciszanie, towarzyszy agresja. Kolejne pytanie więc: Dlaczego?
                Czy nie potrafimy porosić kulturalnie o ciszę, o szacunek więc dla nas i naszego czasu poświęcanego na słuchanie, czy mówienie? Czy na czyjąś agresję wobec nas, w postaci utrudniania takiej czy innej czynności, musimy koniecznie również reagować agresją? Czy pragnąc czyjegoś dobra, jako chcący kogoś czegoś nauczyć, musimy go gwałcić naszym, nie ważne jak bardzo wzniosłym, pragnieniem jego dobra?
Oczywiście, okoliczności bywają różne. Zwłaszcza na przykład w szkole, kiedy uczniowie zobowiązani są do słuchania. Ogółem jednak można powiedzieć, że reagujemy na czyjś brak milczenia tylko wtedy, kiedy zostaje naruszona jakaś norma to milczenie nakazująca. Norma zewnętrzna wobec nas, bądź nam wewnętrzna, na przykład w postaci naszego pragnienia snu chociażby.

                Niemniej, pozostaje pytanie. Dlaczego agresja? Dlaczego wpisane mamy w nas, jako automatyczne, reagowanie agresją? Czy aż takimi jesteśmy jurydystami i megalomanami ?

poniedziałek, 18 lutego 2013

Podróż życia...

   Na dobry początek, by zacząć temat: http://vimeo.com/58179094. Piękna animacja. Taka trochę baśń. Mam takie wrażenie jendak, że ludzie ostatnio zapomnieli o baśniach. We współczesnym, postmodernistycznym świecie, gdzie liczy się tylko fakt, który stał się istną walutą, jak pieniądze równie fikcyjną i nie opartą w rzeczywistości, baśń została zupełnie wyparta ze świadomości człowieka. Tym samym ludzie utracili zdolność wypowiadania się o tym, co w życiu jest najpiękniejsze. O miłości, o przyjaźni, o sensie życia... Zostały one zamienione na seks, prywatę i pieniądze... I to co najpiękniesze zagubiło się gdzieś pośród reklam, zgiełku ulicy i rozmieniło na drobne.
   Dlatego właśnie myślę i Kościół... ludzie Kościoła... pogubili się dzisiaj. Bo Pan mówi w przypowieściach, w starotestamentalnych opowiadaniach o przodkach. Język ten stał się dla współczesnego człowieka obcy, niezrozumiały. Bo choć Pan stworzył świat, to jednak kiedy do nas mówi, nie mówi językiem fizyki kwantowej, czy mikrobliologii. Mówi do nas jak Ojciec do dzieci. A jakże mocno dziś wszyscy nie chcemy przyznać się do tego, że jesteśmy dziećmi. Tak bardzo odrzucamy dziś Ojca i ojców... Bo to głupie, bo przestarzałe, bo nic nie rozumieją... bo świat się zmienił...
   Nie. Świat się nie zmienił... To tylko my przestaliśmy go rozumieć. Dlatego i ta baśń, jak piękna by nie była, przez wielu będzie odrzucona, przez innych niezrozumiana, jeszcze inni spróbują, ale odpuszczą, kiedy znajdą jedynie lustro... i tylko garstka, dotarłszy do końca wędrówki, pojmie jak wielki skarb zdobyli... i zacznie żyć i tym życiem się dzielić.
   Koniecznym jest jednak znaleźć w sobie tę odwagę, aby ruszyć się z miejsca, w którym się jest, z tej rzeczywistości, burej i szarej i odważyć się na takie życie, jakiego pragniemy. Do jakiego zostaliśmy stowrzeni i powołani.
   Pan staje nam na drodze i wzywa do podróży. Każdy ma swoją, niepowtarzalną... więc wstań człowieku i rób to co kochasz... kochaj miłością, do której stworzył Cię Bóg.

niedziela, 20 stycznia 2013

Poznajcie prawdę, a prawda was wyzowli

   Ostatnio znowu dużo mówi się o sprawie Lance'a Armstronga. Po wielu latach kolarz, siedmiokrotny triumfator le Tour de France, w rozmowie z Oprą Winfrey przyznał się do stosowania dopingu podczas każdego z wygranych wyścigów. Uważam, że warto obejrzeć ów wywiad. Całość trwa ponad 100 minut. [http://www.youtube.com/watch?v=Lcqrv5xQHMk i http://www.youtube.com/watch?v=FC9wAVyv_XQ].
Mnie, po jego obejrzeniu, przyszło do głowy kilka refleksji.
   Zawsze miałem nadzieję, że nie brał. Niemniej, kiedy z kimś poruszałem temat jego, wówczas jeszcze ewentualnego dopingu, zawsze mówiłem, że w tym czasie prawie wszyscy brali, a na pewno czołówka. Wszyscy kolarze, którzy w tych latach zdobywali miejsca w pierwszej dziesiątce wyścigu później byli łapani na dopingu. Tak czy inaczej więc okazał się być najlepszy. Dziś oczywiście wartość jego zwycięstw. w kontekście wcześniejszego wygrania z rakiem, diametralnie maleje, choć ja nadal uważam, że mają one wartość ogromną. Pomógł sobie czy nie, to jednak po bardzo poważnej chorobie udało mu się do sportu wrócić i osiągnąć coś, co innym się nie udało. Pokazał ducha walka. Nie jest to już dziś duch nieskazitelny, ale czy ktoś z nas takim duchem pochwalić się może?
   Wielu będzie pytało: Dlaczego przez te lata kłamał? Zwłaszcza ci, którzy sprawę znają nieco lepiej, bo interesują się kolarstwem od lat, będą to, jak i wiele innych pytań zadawać. Myślę, że w wywiadzie pada wiele odpowiedzi. Co jednak jest dla mnie najistotniejsze w całej tej rozmowie to obraz Lance'a Armstronga jaki zostaje w niej przedstawiony. Widzimy bowiem człowieka, który przez lata żył w stworzonym przez siebie świecie iluzji. Iluzji, która przez lata stworzyła żywą legendę. Legendę, która teraz umarła śmiercią tragiczną... ale jakże piękną.
   W zupełnie innym sensie Lance Armstrong nadal może być wzorem. Teraz dla jeszcze większej grupy ludzi. Bowiem w tragicznej historii tego człowieka każdy z nas może zobaczyć samego siebie. Przecież chyba każdy z nas nas łapie się czasem na kłamstwach. Kłamstwa te służą niczemu innemu jak właśnie budowania świata iluzji, w którym jesteśmy tacy, jacy chcielibyśmy być, ale nam nie wychodzi. Kłamiemy więc, aby czuć się lepiej, aby lepiej wyglądać w oczach swoich i innych ludzi. Mówi się przecież, że ludzie okłamują innych w miarę możliwości, a siebie w miarę potrzeb. Każdy zaś ma potrzebę być pięknym i szczęśliwym. Jeżeli więc nie mamy sił, by stać się pięknym i szczęśliwym, zaczynamy malować iluzję.
   I taka jest prawda, że nigdy nie będziemy idealnie tacy, jacy naprawdę chcielibyśmy być. Codziennie bowiem stajemy przed wyborem: przełknąć gorzką prawdę o sobie i jej konsekwencje by potem coś zmienić albo pójść na łatwiznę tworząc iluzję, która bez wysiłku uczyni nas idealnymi. Kłamstwo ma jednak krótkie nogi. Dlaczego więc je wybieramy? Bo z prawdą nie zawsze mamy odwagę, chęć i siłę się zmagać. Czasem też po prostu nam nie wychodzi, pomimo najszczerszych chęci i wysiłków...i ponosimy porażkę.
   Porażka jest kolejną gorzką pigułką, którą musimy przełknąć, jeżeli zdecydujemy się na drogę prawdy. Z sukcesem jednak jest jak z rośliną. Trzeba ją nawozić. Najlepszym zaś nawozem sukcesu jest porażka. Jeżeli chcemy odnieść sukces najpierw musimy znaleźć siłę by ponieść porażkę. Dosłownie. PONIEŚĆ. Im więcej siły mamy, by nosić nasze porażki tym większą usypać możemy z nich górkę, by z niej sięgnąć po zwycięstwo.
   Lance Armstrong zdecydował się przełknąć gorzką pigułkę prawdy. W jego przypadku urosła ona do niebotycznych rozmiarów. Nasze zazwyczaj są mniejsze. Mechanizm jednak jest ten sam. I dziś, pomimo wszystko, podziwiam tego człowieka. Wywiad uważam za szczery. I szczerze wierzę, że Lance zdecydował się na to, czym jest pointa tego wywiadu: Prawda was wyzwoli. On wszedł na tę drogę wyzwolenia i można mówić w jego przypadku o swoistym nawróceniu.
   Karę ponieść musi, to oczywiste. Ale nie ważne jak bardzo światu może się to nie podobać, to nie uważam, że Lance jest człowiekiem godnym potępienia. Był nim do momentu wywiadu. Teraz czeka go długa i ciężka droga do wolności. Na tej drodze życzę mu powodzenia. Powodzenia życzę też nam wszystkim, którzy na co dzień zmagać się musimy z naszymi demonami, z naszymi iluzjami.
   Poznajcie prawdę, a prawda was wyzwoli [J8,32].