sobota, 24 marca 2012

Cogito ergo sum...

   Cogito ergo sum [http://pl.wikipedia.org/wiki/Cogito_ergo_sum]. Te słowa Kartezjusza, które chyba wszystkim są dobrze znane i wydają się one również być bardzo sensowne, łatwo podważyć [patrz link powyżej]. Nie chcę tutaj wdawać się w filozoficzne dysputy na poziomie Huma, czy Kanta, bo po prostu nie czuję się do tego wystarczająco kompetentny, niemniej chciałbym się nad nimi na chwilę pochylić i poddać krytyce z nieco bardziej praktycznej strony, bardziej życiowej. Ponieważ zaś od środy mam szczęście być magistrem świętej teologii [xD] to krytykę moją pozwolę sobie osadzić w kontekście wiary. Do podjęcia tego tematu nakłonił mnie, zupełnie nieświadomie, pewien mój kolega. Do dzieła więc...
   Zacznijmy może od zastanowienia się w ogóle nad sensem tej sentencji. "Myślę więc jestem". Każdy chyba z nas zakłada, że jest, oraz, że przy tym jeszcze myśli. Cóż więc, w praktyce, oznaczają owe trzy terminy: "myśleć", "więc" oraz "jest", inaczej "być"? Udajmy się nieco naokoło, czyli po mojemu, a konkretnie to od tyłu.   Samo "bycie" jest dla nas samych faktem niezaprzeczalnym. Niemniej - nadużywam tego słowa, ale bardzo mi się ono podoba, bo dobrze wyartykułowane świetnie buduje napięcie wypowiedzi xD - można "być", jak również można "BYĆ". Ja osobiście użycie terminu "jest/być" w tym zdaniu, osadzając się w kontekście wiary praktycznej, rozumiałbym jako "BYĆ", czyli coś więcej niż tylko "trwać", pozostając bezosobową i bezkształtną masą znajdującą się tylko w pewnej rozciągłością czasu. Owe "BYCIE" oznaczałoby więc autentyczne "jestem" konkretnego bytu, które konkretnie by się wyrażało w jego egzystencji w sposób płodny i twórczy, a nie jedynie w "odbyciu" życia polegającego na zapętlaniu się w ciąg pracy, konsumpcji i defekacji. Można by więc powiedzieć, że konkretny byt, konkretna osoba albo jest BYTEM, czyli JESTESTWEM, albo odBYTEM, czyli fabryką fekaliów.
   Teraz drugi człon, czyli "więc" [http://pl.wiktionary.org/wiki/wi%C4%99c]. Na tej stronie czytamy, że "więc" jest to spójnik "służący do tworzenia konstrukcji, w których zdanie ze spójnikiem opisuje czynność, która nastąpiła, ponieważ odbyła się czynność opisana w zdaniu  przed spójnikiem". Co to dla nas oznacza? Pewien absurd. Użycie spójnika "więc" wskazywałoby na konieczność pierwotnego zaistnienia "myśli" wobec "bycia". W porządku logicznym wydaje się to być bezsensownym twierdzeniem, bo jak coś, czego nie ma, czy raczej ktoś - jeżeli zdolność myślenia przypiszemy jedynie bytom osobowym - może myśleć, jeżeli wpierw nie istnieje. Tutaj dochodzi poniekąd do głosu krytyka Huma, która pokazuje, że mamy w tym przypadku do czynienie z pewnym percypowaniem, czyli postrzeganiem, z którego, czy na podstawie którego, dedukujemy istnienie. W istocie rzeczy więc porządek następowania faktów byłby odwrotny. Najpierw pojawiałoby się "jest", potem dopiero "myślę", z którego drogą dedukcji dochodzimy dopiero do pewnej świadomości istnienia. Niestety jednak, każda "myśl" musi być poprzedzona percepcją za pomocą takiego czy innego zmysłu. Jeżeli bowiem poprosić by kogoś o to, by wymyślił "lalugę" to stworzy on ją z poznanych przez siebie wcześniej rzeczy. Nie ma więc czegoś takiego ja myślenie w pełni abstrakcyjne, w zupełnym oderwaniu od czegokolwiek. Zawsze musi się ono zasadzić na takiej, czy innej pierwotniejszej wobec niego percepcji zmysłowej. A zmysły, jak dobrze wiemy, mylą się lub mogą być oszukane. Skąd więc mamy wiedzieć, czy przypadkiem każda nasza dotychczasowa percepcja nie była zakłamana. Jeżeli nie mamy więc tej pewności, musimy ją odrzucić jako fundament gwarancji naszego istnienia. Stąd zmysły, czy w ogóle świat materialny, zewnętrzny, tej gwarancji dać nie mogą. Idąc więc dalej musimy również odrzucić "myślenie" jako gwarancję naszego istnienia, bo w samych założeniach opiera się ono na możliwie błędnych przesłankach. Stąd, na płaszczyźnie czystej logiki, myślenie nie może być gwarantem istnienia w ogóle. "Więc", moim zdaniem, uciekając od czystej logiki w pewną praktykę, wskazuje więc [xD] na inny rodzaj "bycia", dla którego koniecznym jest ów pierwotniejszy wobec niego element naszej sentencji, a nie na "bycie w ogóle".
   "Myślę". Cóż To znaczy? Nikt z nas nie odbierze sobie zdolności myślenia, co jednak z chęcią czynimy wobec innych. Trzymając się jednak naszej sentencji, w odniesieniu do dwóch rodzajów, czy raczej płaszczyzn "bycia", można by mówić również o dwóch rodzajach "myślenia". Pierwszym z nich będzie to fundamentalnie dla każdego. Tutaj jednak muszę wielu bardzo zasmucić cytując słowa z mojego ulubionego filmu, z Gwiezdnych Wojen. [http://pl.wikipedia.org/wiki/Gwiezdne_Wojny]. Mistrz Jedi imieniem Qui Gon-Jinn powiedział pewnego razu, że "umiejętność mówienia nie oznacza inteligencji". Nie chcąc wdawać się w kolejne terminy dostosuję tę wypowiedź do potrzeb naszych rozważań. W nowej formie brzmiałaby ona w sposób następujący: "Umiejętność myślenia nie oznacza MYŚLENIA". Choć już teraz wszystko może wydawać się oczywiste, wyjaśnię. Można "myśleć" i "MYŚLEĆ"Każdy z nas, jeżeli jest w stanie świadomości, myśli. Każdy też je i, za przeproszeniem, sra. Nie każdy jednak "MYŚLI" i nie każdy tym samym faktycznie "JEST". Czym więc znamionować się musi owo "MYŚLENIE", by było gwarancją "BYCIA". Koniecznym jest, aby było ono twórcze, krytyczne wobec świata, a przede wszystkim wobec swojej twórczości - mam tu na myśli postawę twórczej krytyki, a nie krytykanctwa. Dalej, mając świadomość swojej ułomności popartej doświadczeniem krytyki, mieć w sobie pragnienie rozwoju, pogłębienia, poszerzenia horyzontów. Owe myślenie byłoby więc niczym innym, jak "filozofią", czyli "umiłowaniem mądrości". Ktoś powie: "Po co?". Ano po to, aby faktycznie ŻYĆ, pełnią życia. Choć zewnętrznie nic może się nie zmienić, bo dalej będzie trzeba "pracować, jeść, srać, spać", to jednak, ponieważ moje szczęście leży tylko i wyłącznie we mnie, zaś w niczym poza mną, to filozofia, to umiłowanie mądrości, pozwoli mi zdobyć to wewnętrzne, niezachwiane niczym szczęście. Dlatego warto pochylić się nad dobrą lekturą, posłuchać kogoś mądrzejszego od siebie, bardziej doświadczonego, o większej wiedzy praktycznej i teoretycznej, by z tego wszystkiego wyłowić to, co najistotniejsze, co prawdzie i prawdziwie piękne i wartościowe. Wtedy faktycznie będzie można o sobie powiedzieć, że Cogito ergo sum.
   Na koniec pewna wskazówka i obiecane złapanie kontekstu wiary. Bóg, w Starym Testamencie, przedstawia się Mojżeszowi na Synaju. O dziwo robi to właśnie w sposób iście filozoficzny. Określa się imieniem "Jestem, który jestem" albo nieco dalej "Ja jestem". Tym samym wskazuje, że istotą Jego bytu, jego egzystencji, jest "ISTNIEJE", jest "BYCIE". To wskazuje, że nie mogło Go nie być. To wskazuje na wieczność Jego istnienia. Co więcej, odwołując się do świętego Tomasza z Akwinu, [http://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%9Aw._Tomasz_z_Akwinu], a konkretniej do jego argumentów przemawiających za istnieniem Boga, sławnych dróg [http://www.tomizm.pl/?q=node/22], wskazuje to na Jego wszechmoc, doskonałość, pełnię etc. Idąc dalej drogą biblijną dochodzimy do osoby Chrystusa, który wielokrotnie zwraca się do sobie współczesnych słowami: "Ja jestem..." [choćby: Ja jestem Drogą, Prawdą i Życiem]. Tym samym wskazuje na swoje bóstwo, na swoją jedność z Ojcem co do natury. Wreszcie, w ogrodzie oliwnym, przed Jego pojmaniem wypowiada bardzo znamienne "Ja jestem" [Ewangelia według świętego Jana, rozdział 18, wersety od 1 do 11 - http://biblia.deon.pl/rozdzial.php?id=357]. "Ja jestem", na dźwięk którego jego oprawcy padają na ziemię. On w istocie "Jest". Jego życie faktycznie przepełnione jest treścią, jest pełne. Dlaczego? Dlaczego faktycznie Chrystus "JEST DROGĄ, PRAWDĄ I ŻYCIEM"? Można by całą Ewangelię przedstawiać. Fundamentalnym jest jednak to, że On przyszedł na ziemię "aby służyć, nie aby Mu służono", aby "dać życie na okup za wielu". On swoim życiem wypełniał słowa, mówiące, że: "Królować znaczy służyć" [Odwrócenie tej sentencji w "służyć znaczy królować" pokazuje obłudę i interesowność działania]. Dalej, bo nie szukał o sobie świadectwa u ludzi, ale jedynie u swego Ojca, u Boga, któremu był wierny i posłuszny. Dlatego jest On dla nas DROGĄ, drogą PRAWDY, wiodącą do ŻYCIA w pełni. Warto iść taką drogą. Grzech właśnie zaś na tym polega, że mówimy, za Lucyferem, non seriviam - nie będę służył [nikomu poza sobą], kiedy siebie samego czynimy miarą wszystkiego. Dlatego kłamstwem jest twierdzenie przypisywane innemu filozofowi, Protagorasowi, mianowicie, że człowiek jest miarą wszechrzeczy [http://pl.wikipedia.org/wiki/Cz%C5%82owiek_jest_miar%C4%85_wszechrzeczy - wraz z zawartą krytyką]. Bóg jest miarą wszystkiego. Ten Który JEST jako Jedyny może powiedzieć w pełni prawdzie Cogito ergo sum i nasze istnienie i nasze myślenie na tyle będzie ISTNIENIEM i MYŚLENIEM, na ile uczestniczyć będzie ono w ISTNIENIU i MYŚLENIU samego Boga, na ile będzie wierne Jego Słowu, Jego nauce.
   A na koniec tylko dodam to, co najwięcej większość zaboli. Pospieszę jednak zaraz z pewnym wyjaśnieniem. Jego Słowo, Jego Nauka jest zawarta w nauczaniu Kościoła. Kościół po to został powołany do istnienia, aby tę naukę głosić i przekazywać całemu światu. Aby każdemu człowiekowi dać dostęp do tej DROGI, PRAWDY i ŻYCIA. Dla tych, co się oburzają z całą powagą i szczerością dodam, że faktycznie ludzie Kościoła wielokrotnie odstępowali od tej nauki. Ludzie na wszystkich, nawet na najwyższych szczeblach Kościoła. Ale na Miłość Boską, nie odrzucajcie tej Nauki, nie odrzucajcie tej DROGI, PRAWDY i ŻYCIA tylko dlatego, że niektórzy to uczynili przed wami. Uwierzcie Bogu. Po to Bóg dał Kościołowi Ducha Świętego, aby Ten zachował w nim prawdziwą Naukę samego Boga, jego autentyczne Słowo, aby ustrzegł ludzi od zejścia z tej ścieżki, ale tylko na tyle, na ile oni zdecydują się jej być wierni i posłuszni Bogu. Nie zawsze jednak wykazywali się tym posłuszeństwem i wiernością. Nauka jednak, ta oficjalna, pozostała nietknięta. Trzeba tylko czasem się do niej trochę dokopać przez słowa konkretnych osób ją głoszących. A to wymaga wysiłku i trudu. 
   Podejmijcie go... na prawdę warto...



   P.S.

   No i oczywiście wiersz:


         „Panie, ucz mnie…”                                                     26.06.08 nr 311



         Panie, ucz mnie chodzić
         tylko Twoimi drogami,
         za Twoim słowem,
         za Twoim przykładem.
                  Ucz mnie miłować
                  i słuchać i wiernym być
                  tak  jak i Ty wierny byłeś
                  Ojcu, co w niebie mieszka.
         Ucz mnie, mój Panie,
         tak jak przede mną
         swych świętych uczyłeś
         dla Boga Królestwa umierać.

wtorek, 20 marca 2012

O nawróceniu...

   O nawróceni słów kilka warto w czasie Wielkiego Postu napisać. Temat trudny, jak chyba każdy dotyczący wiary. Trudność w tym przypadku polega na tym, że każdy z nas, katolików, nieustannie musi się nawracać. Oczywiście jest pierwsze nawrócenie w ogóle, na wiarę. Niemniej każde kolejne jest równie ważne, jeżeli nawet nie ważniejsze. Dlaczego? Ponieważ my, ludzie, bardzo łatwo ulegamy wygodnictwu.  Istnieje bardzo poważne niebezpieczeństwo, że chrześcijaństwo w naszym wykonaniu, przestanie być wiarą, a stanie się po prostu zwyczajem. Bardzo trafnie ujmuje to Romain Rolland, człowiek niewierzący. Mówi on o tych katolikach i nie tylko, którzy  „jako wierzący, gnuśni wierzący ze wszystkich Kościołów – kleryckich czy też nie – którzy tak naprawdę w ogóle nie wierzą, tylko rozłożyli się w oborze, gdzie jako bydlęta przyszli na świat, przed drabkami z sianem łatwych i wygodnych wierzeń, i po prostu je przeżuwają”.
   Bolesna prawda. Łatwo też nam przychodzi, a przynajmniej mnie, do czego muszę się przyznać, obrastanie w pychę i twierdzenie, że mnie to nie dotyczy. Niestety. Mnie przede wszystkim potrzeba nawrócenia. Na czym więc ma polegać nawrócenie się człowieka wierzącego? Moim zdaniem na dwóch rzeczach, które wzajemnie się przeplatają, więc porządek ich przedstawienia nie jest porządkiem stosowania, który ma być równoczesny:
1.       Po pierwsze: świadomość. Koniecznym jest, moim zdaniem, nieustanne pogłębianie swojej świadomości religijnej przez  lekturę, która będzie pomocna na drodze poznawania Boga. Ale dobrą lekturę, a nie jedynie „teologię popularno-naukową” typu x. Twardowski, czy Anzelm Grün. Nie neguję oczywiście ich wartości, również na drodze wiary. Ale obok tego koniecznym jest, by w naszej lekturze pojawiała się prawdziwa teologia, na poziomie naukowym, choćby podstawowym. Katechizm Kościoła Katolickiego, Dokumenty Kościoła, Komentarze do Pisma Świętego, teksty teologów. Zawsze można zapytać się jakiegoś księdza, czy kogoś obeznanego w temacie, od czego zacząć, co przeczytać, by nie zakopać się w zbyt zawiłych rozważaniach teologicznych. Co też bardzo istotne: bycie księdzem, czy teologiem, wcale nie daje wiedzy wlanej. Tym, którzy już mają pewną świadomość religijną również, a nawet przede wszystkim, należ ją pogłębiać i rozszerzać. Najpierw z pożytkiem dla siebie, dalej też z pożytkiem dla innych, którym naszą wiedzą powinniśmy służyć.
2.       Po drugie: relacja. Czyli modlitwa i medytacja, lektura Pisma Świętego. Modlitwa jednak, która nie jest tylko klepaniem formułek, ale autentycznym budowaniem relacji. Dlatego musi być głęboko zanurzona w życiu sakramentalnym: częsta spowiedź, uczestnictwo w Eucharystii. Podkreślam raz jeszcze uczestnictwo, a nie tylko obecność. Do tego zaś potrzebna jest świadomość i zrozumienie tego, co się wokół dzieje, w czym bierze się udział. Potrzeba również rozumieć modlitwę. Nie tylko na poziomie leksykalnym, ale przede wszystkim na poziomie duchowym. Wracamy więc po dwakroć do punktu pierwszego.
   Dopiero takie przeżywanie naszej duchowości pozwoli na czerpać jej pełne owoce. Łaska bowiem bazuje na naturze. Bóg działa w nas bowiem na tyle tylko na ile my Mu to umożliwimy. Dla podkreślenia wartości tych dwóch punktów przedstawię pewien przykład analogiczny do życia duchowego, a który jest mi bliski. Mianowicie sport, a konkretnie kolarstwo.
   Porównajmy chociażby Eucharystię do zawodów sportowych. Można w nich wystartować od tak, z marszu. Ale nie spodziewajmy się dobrych wyników. Start trzeba poprzedzić treningami i przygotowaniami. Trzeba zadbać o rower, o ubiór. Popracować trzeba nad techniką jazdy. Jeżeli spodziewamy się górek na trasie, którą wypada wcześniej poznać, to trzeba też poćwiczyć podjazdy. Na początku te treningi będą dla nas trudne, więc trzeba być ostrożnym, żeby nie przedobrzyć. Dlatego przydałby się trener, który by nas pouczył, kontrolował nasze postępy. Bo nie chodzi tylko o liczbę kilometrów, ale też ważnym jest ja tek kilometry się pokona. W treningu kolarskim też nie trenuje się tylko na rowerze. Potrzeba tak zwanej „ogólnorozwojówki”. Dalej, dobrze by było mieć towarzysza do treningów. Zawsze raźniej. Czasem się też nie chce, to on pomoże zmusić się do treningu. W miarę zaś czasu trening stanie się ciekawszym, bo będą widoczne postępy.
   To wszystko dotyczy również życia duchowego. Pozostańmy przy podanej za przykład Eucharystii.  Aby ją przeżyć potrzeba nam się do niej przygotować. Odpowiednio się ubrać. Dalej, poznać przepisy, zrozumieć je. Nauczyć się je wykorzystywać z pożytkiem dla siebie. Poczytać coś na temat Eucharystii. Przygotować się do niej przez inne modlitwy. Koniecznym jest kierownik duchowy. Dobrze jest też przyłączyć się do jakiejś wspólnoty, jakiegoś duszpasterstwa.
   Tak przygotowani do przeżywania Eucharystii dajemy Bogu „pole do popisu”. Dajemy Mu szansę działać w nas w pełni, przemieniać nas i uświęcać, uczyć miłości, pogłębiać relację z Nim i z bliźnim. Nasze chrześcijaństwo staje się więc autentycznie wiarą w Boga, miłością do Niego, a nie tylko machinalnym wypełnianiem niezrozumiałych przepisów. Nasza wiara staje się AUTENTYCZNA.
   Życzę więc powodzenia w odpowiadaniu na łaskę nawrócenia. Będę pamiętał w modlitwie i o modlitwę również proszę, bo moje nawrócenie musi sięgnąć naprawdę głęboko. Pozdrawiam.

P.S.

I wierszyk:

          Bieg ku Życiu                                                              18.01.09 nr 336



          Panie, Boże mój… wołam do Ciebie
          słowami, których umysł mój nie zna.
                   Wołam do Ciebie językiem mego serca
                   i wiem, że Ty, będąc miłością, rozumiesz,
          rozumiesz to, czego ja pojąć nie umiem,
          czego, tym bardziej, wyrazić nie potrafię.
                   Wysłuchaj więc, proszę, cichego błagania
                   tych kilku słów niemych, uderzeń serca
          i bądź przy mnie, bądź moją Drogą.
          Stań się Odpowiedzią na każde pytanie
                   i źródłem Życia, Fontanną Młodości,
                   co biegnie ku Tobie i w Tobie chce Żyć…
          Młodości, co w Tobie ma źródło
          i do Źródła swego wciąż płynie

piątek, 9 marca 2012

Fascynujące...

   Od jakiegoś już czasu chciałem obejrzeć pewien film, który mnie zaintrygował. Jak to jednak ze mną bywa... nie chciało mi się. Ostatecznie za radą koleżanki [http://ulica-herbaciana.blogspot.com/2012/03/adwokat-diaba.html] wreszcie się przemogłem. "Adwokat Diabła" [http://www.filmweb.pl/Adwokat.Diabla], bo ten film mam na myśli, stał się dla mnie bardzo inspirujący. O tyle inspiracja ta jest szczególna, o ile, jak to często u mnie bywa, pojawiła się w wyjątkowym dla mnie czasie i dotyczyła szczególnego aspektu mojej osoby, mianowicie wiary -  i nie mam tu na myśli tylko aspektu religijnego, ale całości światopoglądu, systemu wartości, sposobu myślenia, oczywiście przez samą religię też kształtowanych. Jak wiele innych rzeczy, na które miałem okazję natknąć się w życiu, film ten stał się dla mnie swoistym "znakiem czasu", czyli tym, co ukierunkowuje mnie i całe moje życie. Niekiedy dotyczy do poważnego zwrotu w moim życiu, niekiedy nieco mniejszego.
   Ad rem... Fascynującym jest dla mnie, jak, pomimo całej swojej, niestety często domniemanej, inteligencji, człowiek może być tak głupi i krótkowzroczny. Bóg bowiem dał nam rozum, abyśmy z niego korzystali. Dalej, dał nam wskazówki, pewną pomoc, jak tego rozumu używać, aby pracował on z pożytkiem dla nas. Byśmy używając go doszli do szczęścia, do pełni życia. Moim skromnym zdaniem, wskazówki te, w najczystszej formie, odnaleźć można w chrześcijaństwie, a będąc bardziej precyzyjnym, w Kościele Katolickim [Dla tych, którzy w tym momencie oburzą się, twierdząc, że Kościół kłamie, że to banda hipokrytów, chcę powiedzieć, że mam tu na myśli naukę Kościoła zaczerpniętą z Ewangelii, odrywając ją od tego, jak niektórzy jego członkowie ją przestrzegają, realizują oraz wprowadzają w życie]. Człowiek zaś z uporem maniaka dąży do tego, aby nie być szczęśliwym. Zupełnie, wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi, poprzestawiał cały system wartości tak, aby zostać przez niego zniewolonym. Człowiek sam sobie odebrał wolność dążąc za pieniądzem, przyjemnością, sławą. I nie mówię wcale, że te rzeczy są złe. Żadną miarą. One wszystkie są jak najbardziej dobre. Dobrze jest być sławnym i bogatym. Doświadczanie przyjemności również jest darem Boga. Jest tylko jedno ale...
   W tym wszystkim, co robimy, konieczny jest zdrowy porządek rzeczy. Po to zostaliśmy bowiem stworzeni, aby być szczęśliwym. Szczęście zaś zawsze jest, w mniejszym, bądź większym stopniu, społeczne, czyli przeznaczone do tego, aby się nim dzielić z innymi. Wszystko więc powinno w naszym życiu zmierzać ku szczęściu. W myśli chrześcijańskiej szczęście to wypełni się w życiu wiecznym, w Królestwie Bożym, gdzie wszystko będzie na sobie właściwym miejscu, gdzie będziemy żyli w doskonałej wspólnocie. I to jest właśnie niebo. Piekłem zaś będzie wieczna samotność, zamknięcie się w swoim własnym egoizmie. To zaś wszystko jest już dziś realizowane. Po śmierci zaś nastąpi jedynie wypełnienie, czy dopełnienie się tego, co zaczęliśmy budować na ziemi. Dlatego Chrystus mówi: Królestwo Boże w was jest. Gdzie indziej zaś czytamy, że Bóg daje nam: życie lub śmierć; błogosławieństwo lub przekleństwo. Wybór należy tylko i wyłącznie od nas. Dlaczego? Bo miejsce tego szczęścia jest w nas samych, wszystko zaś co zewnętrzne: pieniądze, sława, dobrobyt, radość, przyjemność, zdrowie, piękno, przyjaźń... absolutnie wszystko, jest jedynie środkiem do  osiągnięcia tego szczęścia.
   Problem zaś polega na tym, że człowiek na siłę chce przestawić ten porządek i postawić na szczycie tej piramidy wartości coś, co nie powinno tam być. Choćby pieniądze. Same w sobie nie są złe. Ale są rzeczy ważniejsze od nich. To samo dotyczy władzy, przyjemności, zdrowia... Nie będę teraz rozwodził się i porządkował tej piramidy wartości. Jest to po pierwsze zbyt rozległy temat, po drugie zaś niezwykle skomplikowany. W skrócie tylko powiem, że na szczycie tej piramidy stoi dobro człowieka, ale takie prawdziwe dobro. Dobro każdego indywidualnego człowieka. Powiem więcej. "Moje dobro, jest dla mnie najważniejsze". I nie jest to egoizm, bo tego dobra nie mogę osiągać kosztem dobra drugiego człowieka. Zaś dobro, które osiągam, osiągam po to, aby się nim z drugim człowiekiem dzielić. Dobro nasze indywidualne, z jednej więc strony jest naszym dobrem osobistym, z drugiej zaś jednocześnie "dobrem publicznym".
   Boli mnie niezmiernie fakt, że ludzie, ze mną na czele, często wybierają substytuty dobra, lub niewłaściwe środki do jego osiągnięcia, aby zdobyć chwilowe zaspokojenie potrzeby szczęścia. Zaspokojenie, które jest  nie tylko chwilowe, ale też sztuczne, a które w taki czy inny sposób, dokonuje się kosztem dobra drugiego człowieka.
   "Pycha" - ulubiony grzech szatana - jest właśnie niczym innym, jak szukaniem swojego własnego szczęścia po swojemu, tylko dla siebie, bez względu na konsekwencje. Jest stawianiem siebie ponad wszystkim. Siebie, ale nie swojego szczęścia, ale swojego zdania, swojego światopoglądu, karykatury siebie, czyniąc siebie bożkiem. Jest stawaniem ponad piramidą wartości, w miejscu przeznaczonym jedynie Bogu.
   Cały ten dzisiejszy tekst boli mnie o tyle, że ostatnio, sam uczyniłem dokładnie to, o czym właśnie piszę. W sposób świadomy i dobrowolny postawiłem się w miejscu dla mnie nieprzeznaczonym. Tym bardziej lekcja ta jest dla mnie bolesna. Z drugiej strony jednak jest ona niesamowicie dzięki temu ucząca.
   Pięknie jest się nawrócić... polecam. Póki nie jest za późno.



   P.S.

   Na koniec znowu wierszyk tematyczny. Trochę w klimatach księdza Twardowskiego:



         „zakochany grzesznik”                                                    09.05.08 nr 310



         Żeby tak załapać się w kolejkę
         do nieba
         chociażby jako ten ostatni grzesznik
         co grzechy miał – małe i wielkie
         co Boga szukał – z oczami zamkniętymi
         co się potykał, upadał – i z trudem powstawał
         co chciał słuchać – ale uszy miał brudne
         co wreszcie chciał kochać
         choć wcale mu nie szło
         no, może czasami
         kiedy nie kochał się w ludziach
         lecz kochał w Bogu