wtorek, 31 stycznia 2012

o umieraniu... i życiu po śmierci...

   Temat trudny. Już kilka dni temu chciałem go poruszyć, lecz chwilę się wstrzymałem, by nie publikować posta jednego po drugim. Dobrze też, że tak się stało, bardzo opatrznościowo, bo kilka mądrych słów ostatnimi dniami miałem okazję usłyszeć w pewnym kazaniu i później w rozmowie z kaznodzieją [x. Paweł Bernacki http://www.katedra.szczecin.pl/?art_id=323 - fantastyczny człowiek, niesamowicie mądry, uczony i pobożny, nawet pomimo młodego wieku], więc i bogatsza, mam nadzieję, będzie moja wypowiedź.
   Choć sam temat wskazywałby na kwestie związane z niebem, piekłem i tym podobnymi rzeczywistościami, ja chcę pisać o czymś zgoła innym. O tym bowiem, co będzie się działo po naszej śmierci też można by coś napisać, ale to będzie tylko teoria, a przyznać trzeba, że bardzo ciekawa, bo nikt spośród tych co umarli, poza Jednym, nie wrócił z drugiej strony, a Ten któremu się to udało, wiele nam nie powiedział konkretów na tema tego, co jest po drugiej stronie. Niech więc na dziś wystarczą nam słowa świętego Pawła z pierwszego listu do Koryntian, że "Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują" [1 Kor2, 9]. O czym więc będę pisał?
   Chcę pisać o życiu. Chcę pisać o życiu po śmierci kogoś bliskiego. Temat myślę jeszcze trudniejszy, bo nie teoretyczny, lecz praktyczny... i to aż do bólu. Niektórym może się to nie spodobać, ale poruszę go w sposób sobie właściwy, jak zawsze na około, z pewnym dystansem ubranym w szaty odrobiny czarnego humoru. Temat ten zaś, jest teoretyczny może tylko dla tych, którym nikt bliski nie umarł, ale to właśnie przede wszystkim dla nich jest pisany. Przykro mi to mówić, ale uwierzcie... to tylko kwestia czasu, aż stanie się on dla was praktycznym.
   Nieco ponad dwa miesiące temu [20.11.2011r. - śmieszna data], w Uroczystość Jezusa Chrystusa, Króla Wszechświata, w wieku lat sześćdziesięciu jeden zmarł mój ojciec. Nota bene [http://www.slownik-online.pl/kopalinski/E019D9CB197EA555C125657000611C68.php], dobry dzień na umieranie [http://pl.wikipedia.org/wiki/Uroczysto%C5%9B%C4%87_Jezusa_Chrystusa,_Kr%C3%B3la_Wszech%C5%9Bwiata]. Powodem śmierci była choroba nowotworowa, która doprowadziła do śmiertelnego w skutkach wyniszczenia organizmu. To jednak mało istotne dla tematu, bo faktem istotnym jest to, że mój ojciec nie żyje. I mógłbym dużo o nim pisać, ale muszę przyznać, że jako jego synowi, zajęło mi trochę czasu odkrycie tego, że był on wspaniałym człowiekiem, którego wielu można by postawić za wzór do naśladowania, jakim się stał dla mnie. Niech wystarczy więc, że napiszę, że na jego pogrzebie było spokojnie ponad dwieście osób. Ważnym jest zauważenie, że w większości nie była to rodzina, która przybyła w łącznej liczbie około czterdziestu osób. Liczby mówią same za siebie.
   Bardzo mocno tęsknię za ojcem. Wiele rzeczy mi o nim przypomina, wiele osób. Zwłaszcza, że w ostatnich tygodniach choroby miałem okazję gościć go przez weekend u siebie w domu, w Szczecinie. Nieustannie przypominam sobie gdzie siedział, jak ze mną rozmawiał... dużo tego. Podczas tego jego pobytu miałem szczęście z nim porozmawiać o tym i o tamtym. W jednej z tych rozmów powiedziałem mu to, co powinien powiedzieć każdy syn swojemu ojcu: Jestem dumny, że mam takiego ojca.
   Bo faktycznie jestem dumny. Ojciec był inwalidą, ale nigdy nie rościł sobie prawa do lepszego traktowania. Nigdy. Pomimo, że dzieciństwo spędził w szpitali (od 2 do 7 roku życia) i w domu dziecka (chyba do 16 roku życia), potem od 18 roku życia do 21 przeszedł siedem operacji usunięcia stawu kolanowego i rekonstrukcji biodrowego prawej nogi, skrócenia lewej nogi (chorował na chorobę Heinego-Medina [http://pl.wikipedia.org/wiki/Polio]), potem chorował na HCV [http://pl.wikipedia.org/wiki/WZW_C], nigdy się nie poddawał. Zawsze dzielnie walczył i starał się, żeby jego dzieci, jego rodzina, miała lepiej niż on sam. Muszę przyznać, że nie był idealnym ojcem. Ale trudno się temu dziwić, jeżeli sam ojca nie miał. W zasadzie to miał, ale nie na cały etat, bo mój ojciec mieszkał w domu dziecka, by mógł chodzić do szkoły. Poruszał się do operacji w metalowych szynach na biodrach i prawej nodze zaatakowanych przez chorobę. Ponieważ sam nie otrzymał od ojca dość ciepła, z oczywistych względów, tego ciepła nie potrafił przekazać i mnie. Dlatego nasza relacja zaistniała w zasadzie dopiero, kiedy skończyłem gimnazjum, kiedy zacząłem z ojcem rozmawiać już jako młody mężczyzna, a nie chłopiec.
   Wiele lat potrzebowałem, żeby zrozumieć ojca, to jaki był dla mnie, dla rodziny, dla ludzi. Do tego musiałem dobrze go poznać. I do tego momentu, do którego go nie poznałem, był mi daleki, obcy... Potem... nie zmienił się wcale. To ja zrozumiałem jego samego, jego zachowania... jego miłość. Niedoskonałą, ale najdoskonalszą jaką był w stanie mnie kochać. Często kulejącą tak jak on. Ale upartą, zawziętą, bezwarunkową...taką jak mój ojciec.
   Wiele z tego dotarło do mnie dopiero po jego śmierci. Niestety. Część jednak zdążyłem zobaczyć i jeżeli nie odwdzięczyć się, to przynajmniej po prostu podziękować, powiedzieć, że doceniam, że jestem z niego po prostu dumny, że innego ojca nie chciałbym tak na prawdę mieć. A na koniec objąć go po męsku i mocno uściskać. Jak syn ojca. I dopiero dziś tak naprawdę widzę, jak wiele mu zawdzięczam.
   Dlaczego to piszę? Bo przecież miało być o czym innym. I jest, ale na około.
   Po śmierci ojca nigdy nie pojawiło się u mnie pytanie: "Dlaczego?". Nie miałem żalu do nikogo o to, że mój ojciec umarł. Ani do niego, ani do lekarzy, ani tym bardziej do Boga. Żalu może nie miałem, ale bolało jak jasna cholera. I nadal boli. To jednak normalne. Zawsze będzie boleć, choć z czasem już nieco mniej. Niemniej pomimo tego, że mój ojciec nie żyje, i przykro mi z tego powodu, to jestem szczęśliwy. Bo mój ojciec umarł ze mną pogodzony. Chciałbym mieć go jeszcze przy sobie, ale jak z przyjacielem, po prostu pozwoliłem mu odejść, kiedy jego czas nadszedł. A mogłem to uczynić, bo "uregulowałem" z nim to wszystko co potrafiłem. Dlatego czuję się wolny. Dlatego dziś, pomimo wielu łez, mogę żyć spokojnie wspominając ojca, a nie rozpamiętując i mając żal do siebie, że... nie zdążyłem.
   Bo po śmierci naszych bliskich im już jest wszystko jedno. Oni rozliczą się już tylko z Bogiem, a to my możemy pozostać z "niespłaconym długiem", który ciągnąć się będzie za nami do śmierci. Dobrze jest więc żyć na bieżąco, choć bywa to bardzo trudne. Dobrze jest pamiętać, że wobec ludzi w koło nas, tych najbliższych i tych nieco odleglejszych, mamy do wyrównania, w jedną czy w drugą stronę, pewne rachunki. Dobrze jest zacząć to robić od zaraz, bo nigdy nie wiemy ile mamy jeszcze czasu, żeby w razie śmierci, naszej, lub nie naszej, być pewnym, że zrobiło się wszystko co było w naszej mocy. To na prawdę pozwala żyć w pokoju ducha... i nam i innym.
   Jeżeli zaś chodzi o czwarte przykazanie [http://pl.wikipedia.org/wiki/Dekalog]: "Czcij ojca swego i matkę swoją", choć i dotyczy to wszystkich ludzi, ale tych dwojga dla nas szczególnych przede wszystkim, tych dwojga, do których często chowamy urazę latami, którzy nas najdotkliwiej może zranili, których się wstydziliśmy, których nienawidziliśmy... najważniejsze poznać, poznać historię życia, najlepiej od nich samych, póki żyją. Poznać, żeby zrozumieć postępowanie, błędy, ciosy i razy przez nich zadane. Zrozumieć, bo wtedy łatwiej wybaczyć i kochać mimo wszystko. Bo jeżeli w żaden inny sposób nie można wyrównać rachunku, trzeba go anulować przez wybaczenie... inaczej będzie on ciążył do śmierci, a może i dłużej. A po co? Po co się męczyć całe życie. Potem, po śmierci kogoś takiego, wyrównać ten rachunek jest strasznie ciężko. O wiele ciężej niż za życia.
   Radzę więc wszystkim brać paragony i ruszać do ludzi. Ja swoje już powoli zbieram... Powodzenia.

piątek, 20 stycznia 2012

Teleskop w prezencie... co by lepiej ulubione gwiazdki dostrzec...

   Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu;
Wóz nurza się w zieloności i jak łódka brodzi:
Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi,
Omijam koralowe ostrowy burzanu.

   Już zmrok zapada, nigdzie drogi ni kurhanu;
Patrzę w niebo, gwiazd szukam, przewodniczek łodzi:
Tam z dala błyszczy obłok, tam jutrzenka wschodzi...
To błyszczy Dniestr, to wzeszła lampa Akermanu!

   Stójmy!... Jak cicho!... Słyszę ciągnące żurawie,
Którychby nie dościgły źrenice sokoła;
Słyszę kędy motyl kołysa na trawie.

   Kędy wąż śliską piersią dotyka się zioła...
W takiej ciszy tak ucho natężam ciekawie,
Że słyszałbym głos z Litwy... Jedźmy, nikt nie woła!

   Tym razem zaczynam trochę poetycko. Dla niezorientowanych jest to wiersz, a konkretnie sonet [http://pl.wikipedia.org/wiki/Sonet], jeden z 18 Sonetów Krymskich [http://pl.wikipedia.org/wiki/Sonety_krymskie],  Adama Bernarda Mickiewicza herbu Poraj [http://pl.wikipedia.org/wiki/Adam_Mickiewicz], Stepy Akermańskie [Step: http://pl.wikipedia.org/wiki/Step; Akerman: http://pl.wikipedia.org/wiki/Akerman]. Co autor miał na myśli pisząc ten wiersz... średnio mnie interesuje, jak pewnie też i większość czytelników tego bloga. Nie o tym jednak chcę pisać - kiedyś o interpretacjach i sensowności pisania w ogóle może coś popełnię, zależnie od potrzeby lub doraźnej prośby bądź sugestii... ale to kiedyś, nie dziś. O czym chciałbym napisać, to jakie we mnie ten wiersz refleksje wzbudził - poniekąd o ile czytałem w w/w linkach, w miarę pobliskie domniemanych refleksji, czy odczuć autora.
   Niemniej, kiedy dziś przypomniałem sobie pierwszą zwrotkę tegoż, jakże pięknego utworu - zupełnie bez ironii to piszę - i ostatnie jego słowa [więcej nie pamiętałem xD], przyszło mi do głowy, że brakuje mi dziś w nim jeszcze kilku słów. Mianowicie: "Lecz dokądże, wszak nikt nas nie wzywa w tej wrzawie?" - pozostając przy trzynastozgłoskowej kompozycji utworu, a układ rymów zmieniając na krzyżowy abab.
   Skąd taka potrzeba? Odnosząc się do mądrości cioci Wikipedii dotyczącej Sonetów Krymskich [patrz wyżej], autor podczas tej podróży na Krym przyjmował jedną z czterech postaw: wygnańca, podróżnika, pielgrzyma i poety. Przez przytoczenie tegoż wiersza chciałem w jakimś stopniu utożsamić się z, domniemanymi, odczuciami autora, a przez dodanie owego dodatkowego wersu niejako dodać trochę dramatyzmu, czy może raczej, jeszcze wyraźniej uwydatnić pewien dramatyzm mojego osobistego doświadczenia, które myślę nie jest tylko moim. Jakiego doświadczenia? To wszystko było gwoli wstępu i już przechodzę do sedna.
   Nie żałuję żadnej podjętej decyzji w moim życiu. Nie mam do nikogo żalu o to, że jestem dziś, życiowo rzecz ujmując, w miejscu w którym nie chciałbym być - ponoć czasem trzeba się zgubić...([http://www.youtube.com/watch?v=QDmt_t6umoY] vide [http://sjp.pwn.pl/haslo.php?id=65061] 1:20-1:30). Jestem jeszcze młody, widzę, że się rozwijam, wzrastam. Jestem szczęśliwy, ale jeszcze nie spełniony... niemniej, czuję się obecnie trochę zagubiony. Mam prawie 26, kończę studia, które nie dadzą mi żadnego, intratnego zawodu. No dobrze, może mogłyby dać, ale muszę się przy tym nieźle nagimnastykować. Na ile rozmawiałem ze znajomymi, dziś, nie ważne jakie kończysz studia i tak nie za bardzo masz co z tym papierkiem zrobić... no może poza jednym pomysłem, ale do tego jest już pomyślany nieco lepszy papier... czasem nawet pachnący, jakby tyłkiem można było wąchać. I jest, w mnie podobnym wieku, całe gro ludzi, które też kończy studia i nagle uświadamia sobie, że skończyło się dzieciństwo, trzeba wziąć życie w swoje ręce... a tu BACH!!!... RZECZYWISTOŚĆ!!!. "Suchy przestwór oceanu", zupełny brak perspektyw, marzenia i ideały w kieszeni, już coraz bliżej wspominanego wcześniej otworu w tylnej części ciała, bo z nimi już też nie ma co zrobić. Patrzy człowiek w niebo, za gwiazdami, "przewodniczkami łodzi", a tu kicha. Patrzy po horyzoncie...O!... coś widać, jakaś nadzieja...znowu kicha... To tylko światła miasta, więc co?? Netto, Biedronka, Lidl, może McDonald's itp. Znowu żadnych perspektyw. I stoi taki/taka, na tej łodzi swojego życia. Ledwo człowiek wyskoczył z tego gniazda młodości, ale zamiast lecieć to pikuje dziobem w ziemię. Z jednej strony już "nikt nie woła", bo czasu się nie cofnie, przeszłości nie zmieni, a z drugiej człowiek nie wie gdzie iść, co z sobą zrobić, bo nikt go nigdzie nie "wzywa", wszyscy tylko zagłuszają, mętlik w głowie robią. Nawet już marzenia, co drogę wyznaczały, powoli gasną, bo dzień się zaczyna, oczy się otwierają na rzeczywistość, a gwiazdki z dzieciństwa i młodości już bledną w promieniach poranka. Sam poranek może i piękny, człowiek pełni sił i werwy po studiach... WRESZCIE...a tu "RZECZYWISTOŚĆ" [http://www.youtube.com/watch?v=pVlMddE8TOc]. Ale po nim przychodzi spiekota dnia, step, sucha trawa, czasem jakieś "koralowe ostrowy burzanu" [vide przypis nr 1 na http://pl.wikisource.org/wiki/Stepy_Akerma%C5%84skie]. Ot przyjemna rozmaitość, trochę cienia. Nic konkretnego, nic z perspektywą, jeno tylko chwila wytchnienia i wszystko.
   Niestety dziś nawet studia techniczne nie dają pewności dobrej i satysfakcjonującej pracy... Cóż więc nam pozostaje? Cóż zrobić, kiedy człowiek powoli zaczyna wewnętrznie gasnąć, tracić nadzieję na szczęśliwe jutro. Jutro, w którym nie będzie musiał robić na 5 etatów, żeby mieć pieniądze na realizację marzeń swoich i bliskich, a ostatecznie nawet nie mieć na to siły po pracy... już nie mówiąc o czasie dla rodziny, na odpoczynek, jakieś hobby.
   Odpowiedź nie jest prosta. Nie jest też wygodna. Choć jest bardzo krótka. Wymaga bowiem jednej bardzo ważnej rzeczy. Wymaga wiary w siebie. Stań człowieku przed lustrem i puść sobie głośno tę piosenkę [http://www.youtube.com/watch?v=NH7VRx2gXhA]. Potem uświadom sobie, że: http://demotywatory.pl/3648586/Studia-nie-sa-po-to-by-nauczyc-cie-czegos-konkretnego. Przetrwałeś tam, to teraz do dzieła. W necie można znaleźć całe mnóstwo filmików inspirujących. Zacznij od małych rzeczy, zbieraj małe osiągnięcia... pamiętaj o nich w chwilach porażek... pamięć sukcesów buduje wiarę w siebie i rozbudza głód kolejnych sukcesów... zbieraj sukcesy, karm się nimi, wzmacniaj swoją wiarę, aż będziesz mógł sięgnąć wyżej niż najwyższe szczyty.
   Pięknie brzmi? Oczywiście, że tak. A rzeczywistość nadal szara. Po prostu czasem trzeba spiąć poślady i nie pozwolić niczemu tam się dostać. Niczemu i nikomu. Pamiętaj: To Twoje cztery litery i nikt nie ma prawa się do nich dobierać i wsadzać Ci tam TWOICH marzeń, ani niczego innego.
   Akapit dla wierzących. Bóg jest miłością. To jest jego najkrótsza definicja. Miłość jest twórcza. Dlatego Bóg stworzył świat i człowieka, i wszystko w ogóle. Nie można kochać Boga, którego się nie widzi, nienawidząc bliźniego, którego się widzi. Jego zaś, bliźniego, mamy kochać jak siebie samego. Ergo [http://sjp.pwn.pl/szukaj/ergo], początkiem wszelkiej miłości jest zdrowa miłość samego siebie. Miłość zaś zawsze łączy się z wiarą i nadzieją. Trzeba więc nam, wierzącym, mieć w siebie niezachwianą wiarę i wobec siebie najsilniejszą nadziej. To na podstawie naszej wiary w siebie, nadziei wobec siebie i miłości siebie, budowane są te same trzy postawy wobec bliźniego i Boga. Chrystus umierając za nas na krzyżu pokazał, że dla Niego jesteśmy kimś ważnym, że On w nas wierzy. Co więcej, powierzył nam cholernie odpowiedzialne zadanie: Mamy być jego rękami, nogami i ustami na ziemi. Chrześcijanin nie jest więc ofiarą, która nie wierzy w siebie: Bo to Bóg jest wszechmocny i mnie uratuje, wszystko za mnie zrobi. Jako wierzący szczególnie jestem wezwany do miłości, czyli do TWORZENIA, twórczego działania, sięgania ku szczytom, niezłomnej walki, odwagi, męstwa... bycia w pełni człowiekiem, a nie tylko wyrobnikiem, "zasobem ludzkim", trybikiem w maszynie, łajzą, która tylko narzeka jaki to świat jest zły i okrutny... jesteśmy kimś więcej!!! To ma nam Bóg do powiedzenia: http://www.youtube.com/watch?v=0z29W1IYNus&feature=related]!!!
   Czas więc zakasać rękawy, stanąć na swej łodzi łodzi niczym George Washington [http://nolanimrod.com/wp-content/uploads/2010/12/Washington-Crossing-the-Delaware.png] po pierwszym zwycięstwie Armii Kontynentalnej w wojnie o niepodległość [http://pl.wikipedia.org/wiki/Wojna_o_niepodleg%C5%82o%C5%9B%C4%87_Stan%C3%B3w_Zjednoczonych]. To było dopiero pierwsze zwycięstwo, a patrzcie jaki był dumny.
   Co konkretnie robić to ja Ci nie powiem. Sam musisz się nad tym zastanowić. Pewien ksiądz w mojej parafii powiedział kiedyś w kazaniu, że "problemem większości ludzi jest to, że wiodą nieprzemyślane życie". O tym samym mówi wyżej wspominany film [http://www.youtube.com/watch?v=QDmt_t6umoY - dla ułatwienia powtarzam adres]. Przemyśl więc swoje życie. Zastanów się czego chcesz, czego pragniesz, o czym marzysz: wyznacz sobie konkretny cel. Porozmawiaj na ten temat z mądrzejszymi od siebie - nie tylko z koleżanką, czy kolegą, którzy często o życiu mają tyle samo do powiedzenia co Ty -, z kimś starszym, bardziej doświadczonym - masz prawo nie wiedzieć, młody/a jesteś, zastanówcie się wspólnie jak możesz dojść do owego celu. Zweryfikuj go jeśli trzeba i... DO ROBOTY!!! Dla rozumiejący angielski mała wskazówka: http://www.youtube.com/watch?v=-0PrTkE5jG4. Tylko potraktować poważnie proszę... bardzo mądrze mówi. A ja sobie wracam do magisterki...xD. Powodzenia wszystkim. Powodzenia TOBIE. Niech Moc będzie z wami [bez kropki, bo to dopiero początek]

poniedziałek, 16 stycznia 2012

Magistrialnie pomimo wszystko...

   Ponieważ właśnie skończyłem pierwszy rozdział mojej pracy magisterskiej postanowiłem podzielić się kilkoma związanymi z tym myślami. Ów pierwszy rozdział, jak cała zresztą praca, dotyka treści dzisiaj dosyć...drażliwych. Ogólnie piszę o reformie w Kościele (Ecclesia semper reformanda w pismach Yves'a Congar'a [http://www.slownik-online.pl/kopalinski/D9737DF658310771412565BD00143080.php - przyp. tłum]). Pierwszy rozdział zaś traktuje w ogólności o tymże Kościele Katolickim, więc wraz z ojcem Congarem OP pochylam się w nim nad takimi zagadnieniami jak obraz Kościoła, jego świętość i grzeszność. Wszystko po to, by pokazać miejsce dokonywania się tejże reformy, jej sens i znaczenie.
   Zmierzając do sedna sprawy... W książce, na której zasadniczo opiera się moja praca, która też byłą dla tejże pracy inspiracją, jest cytowany pewien teolog. Padają tam znamienne słowa: "Wszędzie, gdzie tylko człowiek działa jako człowiek we wszystkim, co robią chrześcijanie, nawet ci najlepsi, we wszystkim, co robią zwierzchnicy Kościoła, nawet najwyżsi, ludzka słabość i ludzka złośliwość, i ludzkie ślady ludzkich grzechów nieuchronnie i często dają znać o sobie. Nawet święci umkną całkowicie tym nędzom dopiero w chwili swej pełnej dojrzałości duchowej, gdy będą umierać; powinniśmy wierzyć, że łaska chroni przed nimi pasterzy Kościoła tym bardziej, im bardziej doniosłe są spełniane przez nich akty, ale ich nie usuwa: gdyż usuwałaby wówczas człowieka[red. autora]. Będą więc działać, nawet wówczas, oczywiście oprócz prawdziwych win, wpływy egoistycznych wizji i światowych kalkulacji w najbardziej apostolskich zamiarach, będą istnieć nieuświadomione przesądy i niewiedza, próżność, która czyni nierozumnym, drażliwość, która powoduje skryte urazy, dumny upór, który podaje się za respekt dla pełnionej funkcji, będzie niezdolność do posiadania i zachowania naprawdę prawej intencji, w prawdziwie pokornym wyrzeczeniu się siebie itp." [E. Mersch, La théologie du Corps mystique, Paris-Bruxelles 1944, t. 1, s.368.].
   Słowa te powinny być zacytowane w kontekście słów Konstytucji Duszpasterskiej o Kościele w świecie współczesnym Gaudim et Spes Drugiego Soboru Watykańskiego, z rozdziału IV, punkcie 43. Mianowicie: Jakkolwiek Kościół pozostał dzięki mocy Ducha Świętego wierną Oblubienicą swego Pana i nigdy nie przestał być znakiem zbawienia w świecie, wie on jednak dobrze, że wśród jego członków, czy to duchownych, czy świeckich, nie brakowało w ciągu wielu wieków takich, którzy byli niewierni Duchowi Bożemu. […] Cokolwiek o tych brakach sądzi historia, powinniśmy być ich świadomi i dzielnie je usuwać.
   Prawdą bowiem jest, że, pod pewnymi względami, które naświetlam w mojej skromnej pracy, Kościół jest niedoskonały. Jest w nim wiele zła, niedoskonałości, ciasnoty itp. "Otóż tym ludziom, którzy sprawują najświętszą władzę, może brakować informacji lub inteligencji. Mogą oni marnować okazje, alienować się ze społeczności, powodować niepowetowane straty swą ciasnotą i brakiem zrozumienia" [Yves Congar, Prawdziwa i fałszywa reforma w Kościele, Znak, Kraków 2001, s.133]. To również dotyczy świeckich członków Kościoła... wszystkich. Niemniej sam w swojej istocie, w swojej misji, Kościół jest święty i w to wierzę całym sobą. Jest jednocześnie święty i grzeszny. Chrystus powołując go do istnienia miał tego świadomość. Wiedział, że będzie chwilami źle, a chwilami jeszcze gorzej. Niemniej nadal nie umniejsza to świętości Kościoła i jego misji w świecie. Czasami, co bardzo boli, jest ona realizowana bardzo nieudolnie. Ale to tylko dlatego, że została powierzona człowiekowi. Ojciec Mersch wyżej cytowany nawiązuje do tego. Bóg wiedział co robi powołując człowieka do współuczestnictwa w dziele zbawienia. Wiedział co robi powołując Kościół do istnienia. Tym samym bowiem wezwał nas do jeszcze większej i bardziej heroicznej miłości. Bo wezwał nas, niedoskonałych do kochania tego co niedoskonałe. Czyż nie na tym właśnie polega prawdziwa miłość, by nawzajem wybaczać sobie swoje niedoskonałości? Czyż nie jest to miłość, której każdy z nas pragnie. Takiej może niedoskonałej, kulawej i szczerbatej... ale szczerej... ludzkiej. Bóg wiedział, że jedyna droga człowieka do nieba [nie aniołków i chmurek, ale pewnego sposobu bytowania, w pełni, w szczęściu, w prawdzie...w wieczności] wiedzie właśnie przez miłość człowieka. Właśnie po to między innymi jest Kościół, żeby nam to uświadamiać i o tym przypominać i do tego wzywać. Mniej lub bardziej udolnie, ale do bólu. Jest to wezwanie do heroizmu, bo jak tu kochać tego, kto Tobą wzgardził, kto Cię skrzywdził, zranił, porzucił...zgwałcił, okaleczył...zabił. Ale czyż nie na tym polega miłość, a "Wszyscy chcą kochać" [http://www.youtube.com/watch?v=YzrPTYtAono&ob=av3e]. Gdyby bóg odebrał nam, to co w nas słabe, gdyby siłą z nas to wrzucił, "usuwałaby wówczas człowieka". A tak, możemy się starać, możemy walczyć...o miłość, o szczęście. Możemy tę naszą niedoskonałą miłość przyprawiać najwspanialszą przyprawą na świecie... naszym wspólnym wysiłkiem [http://www.youtube.com/watch?v=nwAYpLVyeFU]. I choć po dniu przychodzi noc, to taki człowiek, który kocha śpi w noc spokojnie i rano budzi się do nowego życia... codziennie na nowo... codziennie jeszcze bardziej...pomimo wszystko... bo wie, po co żyje, bo żyje ze świadomością [http://www.youtube.com/watch?v=QDmt_t6umoY&feature=share], z odwagą podejmując wszelkie przeciwności jakie stają na jego drodze [http://www.youtube.com/watch?v=0jVTMRR8Sho]... pomimo wszystko... pomimo wszystko...

piątek, 13 stycznia 2012

Początek

   Myśl o założeniu bloga chodziła mi po głowie już od dłuższego czasu. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że jestem gaduła i filozof. Ten blog ma być właśnie tego wyrazem. Dużo myślę... zdecydowanie za dużo... Uważam jednak, że choć myśl sama w sobie przedstawia jakąś wartość, to jednak wartości prawdziwej nabiera dopiero zostając wyrażona, czy to słowem, czy czynem. Jeżeli bowiem tak się trochę nad tym zastanowić, to nasze myśli z natury nastawione są na komunikację. Przecież pojawiają się w naszej głowie w formie zdań i wyrazów, które niejako wypowiadamy. Ich więc wyartykułowanie jest naturalną konsekwencją ich w ogóle zaistnienia w świadomości. Tutaj na "myśl" przychodzi mi hebrajskie słowo Dabar. Termin ten tłumaczy się jako: słowo, mówić, rozmawiać. Stąd Dabar Adonai, Słowo Boże... ale w kulturze żydowskiej to "słowo" miało sens o wiele szerszy niż tylko werbalny. Dabar oznaczało nie tylko mowę, ale konkretny czyn za tą mową się kryjący. Stąd "Bóg rzekł: Niech stanie się światłość...". Bóg czynił swoim słowem. Do tego samego wezwani jesteśmy przez Chrystusa: "Niech mowa wasza będzie Tak - Tak, Nie - Nie". Jesteśmy tutaj wezwani do autentyczności, konsekwencji. Co mówię to czynię. Takie bowiem ludzkie słowo, szczera, autentyczne, również ma moc sprawczą. Może ranić, ale może i leczyć, koić, pocieszać, budować. Wielka moc spoczywa w "naszych rękach".
   Dlatego właśnie założyłem bloga. Jest we mnie pewna potrzeba dzielenia się tym co we mnie siedzi. Jest we mnie pewna potrzeba tworzenia. Do tego właśnie współtworzenia razem ze mną zapraszam wszystkich, którzy odwiedzają tego bloga... komentujcie, pytajcie, krytykujcie... razem nawzajem się "twórzmy", ubogacajmy słowem.

Fircyki i dziobaki... Kujoniki i plastiki...

   Robiąc sobie krótką przerwę w pracy nad magisterką chciałbym podzielić się pewną myślą, która ostatnio pojawiła się w mojej głowie, a dotyczy kwestii fizyczności. Temat dość rozległy...hehe... jak chyba wszystko dla mnie.
   Ad rem... Kilka tygodni temu zacząłem wykonywać Aerobiczną szóstkę Weidera. Poszedłem za radą jednej ze stron (http://www.a6w.pl/) dotyczącej tegoż ćwiczenia i chcąc śledzić mój rozwój codziennie robiłem zdjęcie torsu. "Efekt może okazać się piorunujący" - napisano. Cóż, moim zdaniem takim się nie okazał, ale to mało istotne. Niemniej samo ćwiczenie polecam, ale to z innych względów. O tym za chwilę. Tak czy inaczej, po zakończeniu całego treningu, za radą przyjaciela, postanowiłem "pochwalić się" osiągnięciem. Zasadniczo, fizycznie rzecz ujmując, chwalić się specjalnie nie ma czym. Dumny jednak jestem, że podołałem "wezwaniu actimela" i pokonałem Weidera w czterdziestodwudniowym  zmaganiu. I z tej właśnie perspektywy polecam szczególnie to ćwiczenie. Jak każde inne ćwiczy charakter, upór - ten pozytywny, samozaparcie - trzykrotnie musiałem ćwiczyć po pijaku xD, konsekwentność. Uprawianie sportu, na każdym poziomie, jest wyzwaniem. Wymaga siły charakteru i ją ćwiczy. Nie wspominając o wszystkich innych korzyściach płynących z aktywności fizycznej.
   I tutaj pojawia się moje zasadnicze pytanie/myśl. A pojawiła się w kontekście pewnego demotywatora (http://demotywatory.pl/3642081/Jestes-za-mloda-i-za-glupia). Dlaczego to co fizyczne jest postrzegane za gorsze? Dlaczego jeżeli ktoś dba o zdrowie, zdrowy wygląd w szczególności, a jest on atrakcyjny fizycznie, postrzegany jest za kogoś pustego i głupiego. Rozumiem z jednej strony sytuację, kiedy ktoś tylko ćwiczy i nic więcej i faktycznie jest, za przeproszeniem, tępakiem i rzeczywistym idiotą. Ale czy nie spotkaliście w swoim życiu ludzi, którzy byli niesamowicie inteligentni, oczytani, posiadający ogromną wiedzę... a byli tak samo puści i głupi jak wszelkiej maści fircyki i plastiki. Okazywali się być, niejednokrotnie nawet jeszcze większymi tępakami i idiotami. ???
   Można dojść tutaj do pewnej, pobieżnej, konkluzji. To jak wyglądasz i co robisz, czy dużo ćwiczysz, czy dużo czytasz, nie ma większego wpływu na to czy pustakiem jesteś czy nie. Może się wydawać, że sprawa ta rozstrzyga się znacznie wcześniej. Jeszcze przed pierwszym treningiem i pierwszą książką. Bo będzie to sprawa postawy, czyli nastawienia do tej, czy innej rzeczywistości.
   Nic w naszym życiu nie jest ostatecznie. Postawę można zmienić... można się rozwinąć. Lektura rozwija. Wiedza poszerza horyzonty. Ale, moim skromnym zdaniem, ćwiczenia też. Człowiek dzięki nim nabiera pewnej pokory. Ćwiczenia to ciężka praca. Patrzmy na wielkich sportowców. Bruce Lee, Muhammed Ali. A i Arnold Schwarzenegger nie jest głupi. Mamy braci Kiczko. Z drugiej strony: Jan Paweł II był aktywny sportowo. Apostołowie dużo podróżowali. Z kondycją u nich więc też nie było pewnie ciężko. Pójdę dalej... Chrystus również był zaprawiony pracą fizyczną... Uważna lektura Pisma Świętego pokazuje, że prawdopodobnie był rolnikiem.
   Jeżeli poczynimy pewne utożsamienie tego co intelektualne z tym co duchowe, na potrzeby tego tylko postu, to jak ustosunkujemy się do powiedzenia: W zdrowym ciele zdrowy duch. Spójrzmy na greckie ideały człowieka: mądry i wysportowany. Nawet i nauka Kościoła mówi, że człowiek jest jednością psychofizyczną. Czy nie należałoby więc poświęcić i ciału odpowiedniej ilości czasu? Nie chcę tu stawiać równości pomiędzy fizycznością i duchowością... niemniej obie potrzebują chyba "odpowiedniej" sobie dozy poświęconego czasu. Ani nauka, ani sport nie może być więc ucieczką. Wszystko jest dla LUDZI.