wtorek, 15 grudnia 2015

Sens życia według...

   Od dłuższego czasu zastanawiam się, jaki jest sens życia. Dobrze wiem, że odpowiedzi na to nie znajdę uniwersalnej. Ostatecznie, każdy musi znaleźć swoją. Ja do mojej, chyba powoli dochodzę.
   Świadomość mam tego, że sama odpowiedź pewnie nie raz jeszcze po drodze się zmieni. Bo przecież jestem człowiekiem... szukam, odkrywam, rozwijam się. Do tego wiem, że moja odpowiedź, ta teraźniejsza i przyszła, choć starałem się, by była jak najbardziej racjonalna, obarczona zawsze będzie moją osobą. Przez to rozumiem, że świat widzę jako ja, przez pryzmat siebie. I przez pryzmat moich doświadczeń go obserwuję, oceniam i o nim wnioskuję. Nie ucieknę w tej i wielu innych kwestiach, od "błędu" subiektywizmu.
   Można odnosić się do wiary, można do skrajnego ateizmu...w ogóle punktów odniesienia może być bardzo wiele. Ja starałem się, o ile tylko mogłem, ująć wszystkie możliwe, znaleźć wspólny mianownik, ostateczną odpowiedź na poziomie "42".

   Życie. Samo w sobie. Życie samo w sobie jest sensem. Można w tym miejscu pokusić się o stwierdzenie, że wolna wola, taka absolutnie wolna, w zasadzie nie istnieje, bo jest ona niczym innym, jak tylko reakcją na otaczającą nas rzeczywistość, w której zatopieni jesteśmy bez naszej decyzji. Nasz punkt widzenia, w kosmicznym sensie, nie jest zależny od nas, więc i nasza wola, dostosowywać się będzie do warunków, w jakich się znaleźliśmy. Czy można więc tu mówić o wolności?
   Tutaj trzeba poczynić rozróżnienie między wolnością, a wyborem. To drugie posiadamy. Ale czy mamy wolność? Wolność wyboru opcji, spośród których chcemy decydować? Wolność nasza zawsze będzie ograniczona, przez niezliczone czynniki, od materialnych, przez psychiczne, aż po kosmiczne. W jakimś sensie istniejemy tylko i wyłącznie w ramach naszego ja, naszego rozumu, naszej świadomości. Tam, możemy walczyć o wolność. Ale tylko tam. Im bardziej uciekamy od siebie tym bardziej ową wolność tracimy.
   Życie więc będzie niczym innym jak dążeniem do absolutnej wewnętrznej wolności. Jaką drogą? Każdy wybierze sam. Ja osobiście odkrywam chrześcijaństwo jako taką właśnie pewną ścieżkę. Nieco je poznałem i mogę pokusić się o stwierdzenie, że wiem, o czym mówię.
   Życie, samo w sobie. Owa droga do wnętrza. A wszystko, co wokół nas, temu właśnie wewnętrznemu dążeniu ma służyć.

          „droga”                                                                                  15.12.15 AD



          Nadeszła chwila w moim życiu
          By plecak swój na plecy wziąć
          I ruszyć w świat zupełnie nowy,
          Biorąc ze sobą tylko to, co najważniejsze.

          Może nie jest tego wiele,
          To jest dość, by plecak był pełen.
          Wszystkiego, bez czego w drodze
          Obejść się nie będę mógł.

          Czy będę sam?…  Najpewniej tak.
          Ale nie ważne to jest,
          Bo zawsze tak było.

          Czas zbierać się…
          Czas pakować sprzęt

          I wyruszyć już…

wtorek, 1 grudnia 2015

Początki...

   Rozpoczął się Adwent. Czas oczekiwania na "przyjście" Chrsytusa, na Boże Narodzenie  Ale to tylko jedno z trzech "przyjść". Drugim przyjściem jakiego oczekujemy w tym czasie jest przyjście Chrystusa na końcu czasów, paruzji. I językiem prostym i banalnym, ale nie do końca trafnie ujmującym istotę sprawy...czekamy na koniec świata.
   Ja chciałbym się skupić jednak na trzecim aspekcie adwentowego "przychodzenia", czyli tym codziennym. Adwent powinien być dla nas też czasem odkrywania Boga, który przychodzi do nas w naszej codzienności, często wydającej się być szarą. Jego obecność sprawia, że to, co pozornie bezwartościowe i bezsensowne, włącznie z nami samymi, nagle zaczynamy odkrywać jako ważne, wartościowe i piękne. Swoją obecnością Bóg niejako tchnie ducha w tę martwą glinę jaką niekiedy się stajemy. Ożywia kamienne serce. Niczym strumień wody żywej wskrzesza martwą glebę czyniąc ją żyzną i urodzajną.
   My jednak często nie chcemy tego zobaczyć. Lubimy tę naszą szarzyznę i spiekotę wysuszonej ziemi. Boimy się cokolwiek z tym zrobić, bo jak zaczniemy w tej ziemi grzebać szukając studni...okaże się, że mnóstwo dławiącego pyłu się uniesie, że odkryjemy, iż tak naprawdę żyjemy w stajni, jak bydło...ale On i tak przychodzi. I to jest prawdziwa "magia tych świąt". To, że On naprawdę chce do nas przyjść na pustynię, gdzie uciekamy przed ludźmi, przed samym sobą. Pustynię lenistwa, czy nadmiernej aktywności...każdy ma swoją. A On tam na nas często już nawet czeka.
   I tu zaczynają się schody...włącza się lęk przed owym dławiącym pyłem...niczym brudny i zasyfiony pokój, w którym od lat się kisimy i boimy cokolwiek ruszyć, żeby nie podniósł się kurz wspomnień, lęków, traumy przeszłości...Ale to jest jedyna droga.
   "Omnium principium difficile sunt"... Zawsze, kiedy za coś się zabieramy robi się ciężko...Rozsypując ten trwający od lat porządek pozornie robimy jeszcze większy nieład. To może zniechęcać. To może odrzucać. Do tego ten kaszel przy alergii na kurz...
   Ale poczujmy "magię tych świąt". Otwórzym załzawione oczy i zobaczmy, że On jest obok nas. Jest obok i nie stoi bezczynnie. Pomaga nam się ogarnąć. Po to tu przyszedł, by wyzwolić nas z więzienia naszej samotności...by nauczyć nas kochać.

          „zakochany grzesznik”                                                          09.05.08 nr 310



         Żeby tak załapać się w kolejkę
         do nieba
         chociażby jako ten ostatni grzesznik
         co grzechy miał – małe i wielkie
         co Boga szukał – z oczami zamkniętymi
         co się potykał, upadał – i z trudem powstawał
         co chciał słuchać – ale uszy miał brudne
         co wreszcie chciał kochać
         choć wcale mu nie szło
         no, może czasami
         kiedy nie kochał się w ludziach
         lecz kochał w Bogu

wtorek, 27 października 2015

Grzybowa analogia wiary...

Od dłuższego czasu już niczego nowego tutaj nie napisałem. Czas więc wrócić po urlopie xD.

Tym, co zmotywowało mnie do napisania tych kilku słów są prace moich uczniów, którzy wypowiadali się w temacie: Po co człowiekowi wiara? Oczywiście ciekawych myśli wśród ich wypowiedzi było wiele, ale pojawiła się jedna, która mnie dała dużo do myślenia.

Mamy zasadniczo dwie płaszczyzny wiary: w siebie i w byt absolutny (zależnie od religii różne on formy przyjmuje). Pod wpływem tych wszystkich wypowiedzi zacząłem się zastanawiać nad pewną analogią między tymi dwiema płaszczyznami. Co mam na myśli?

Człowiek potrzebuje wiary w siebie. Wiary, która będzie go motywowała do tego, aby cały czas iść przed siebie, realizować swoje cele i marzenia, aby się rozwijać i stawać lepszym. To twierdzenie jest niepodważalne. Niemniej, aby ta wiara w siebie w zdrowy sposób została ukształtowana, potrzebuje ona w pewnym etapie swojego rozwoju bardzo mocnego odniesienia do pewnego autorytetu. Potrzebujemy, aby ktoś w nas uwierzył.

Z czasem następuje pewne uniezależnienie się od owego źródła wiary, ale do końca zostaje on kimś ważnym, kimś, na kogo opinii dalej nam zależy, nawet jeżeli już jesteśmy samodzielni i samowystarczalni. Koniec końców przecież, jako ludzie, wszystko, co robimy, robimy nie tylko dla siebie i ze względu na siebie.

I zmierzając do owej analogii. Całą ludzkość też można przyrównać do owego człowieka szukającego wiary w siebie. Początkowo był on mocno uzależniony od, jakkolwiek rozumianego, bytu wyższego, bo to on był gwarantem sensowności naszego istnienia. Dziś może i jesteśmy, jako ludzkość, bardziej samodzielni, samowystarczalni, ale wpadliśmy jednocześnie w pewną pułapkę. Zupełnie odcięliśmy się od Boga. Stwierdziliśmy, że Go już nie potrzebujemy. I tym sposobem nagle zostaliśmy sami, a wszystko, co robimy, stało się tylko bezsensownym błąkaniem się. Bo, co z tego, że zdobywamy szczyty świata, jeżeli nie ma nikogo, kto nas kocha i mógłby nam powiedzieć: Jestem dumny.

I tak jak, jako jednostki, wszystko, co robimy, robimy dla tych, których kochamy i którzy kochają nas oraz ze względu na nich, tak jako ludzkość dziś już nikogo nie kochamy, ani przez nikogo kochani się nie czujemy, ani z nikim się już nie liczymy.


Odrzucając Boga sami wybraliśmy beznadzieję samotności.

środa, 24 czerwca 2015

Sens życia? Czy on ma jakikolwiek sens?

   Czy zastanawialiście się kiedyś, ale tak na poważnie, nad sensem istnienia? Oderwijmy się od tematu w rozumieniu kosmicznym (dlaczego w ogóle istnieje cokolwiek?), a skupmy nad nim w kontekście jednostki.
   Tak na dobrą sprawę nasze życie jest owego sensu pozbawione, poza tym, że jesteśmy organizmem, który jako gatunek dąży do przetrwania. Jako kolektyw. W odniesieniu więc do zbiorowości, zaczyna nasze istnienie jakiegokolwiek znaczenia nabierać. I tutaj nasuwa się oczywiste porównanie do wirusa. Zwłaszcza w kontekście ludzkiej tendencji, widocznej zwłaszcza w czasach obecnych, do niszczenia swego nosiciela, którym dla nas jest Ziemia. Ale wciąż, nie o tym tu mowa. Chcę skierować naszą myśl na sens istnienia każdego z nas, jako jednostki.
   Sądzę, że każdy powód, dla którego moglibyśmy istnieć jako pojedynczy byt, po dłuższym lub krótszym rozważaniu można obalić dochodząc do wniosku, że, jako  osoba...na koniec lądujemy w piachu i wszystko przepada. Trzeba nam więc poszukać gdzie indziej.
   Sens w tym momencie naszemu istnieniu nadaje dbanie o tenże właśnie kolektyw, co było już napomknięte wcześniej. Czyli cofamy się o krok wstecz, albo inną perspektywę przyjmując, idziemy o szczebel wyżej, do większej ogólności, ale tracimy znaczenie jednostkowe. Dowiedzenia personalizmie (xD). Tym samym więc, w dzisiejszych czasach, każdy z nas, który żyje w oderwaniu od tak rozumianego sensu istnienia, bo dba tylko o siebie... żyje bez sensu. Ewentualnie jesteśmy wykorzystywani jako tryby w maszynie przez ludzi na wyższych szczebelkach drabiny społecznej, ale oni tak naprawdę też wykazują tendencję do egoizmu. Znów brak sensu osoby, bo zostajemy uprzedmiotowieni. Żegnaj personalizmie raz drugi (xD).
   Jedyny argument, jedyny powód i sens istnienia nadaje wiara... wiara, że jest coś później, że wszystko to, co jest wokół, istnieje dzięki woli stwórcy i to jego intencja nadaje znaczenia naszej egzystencji. Tutaj całość teologii chrześcijańskiej idealnie wpasowuje się w cały system, w całość rzeczywistości, odpowiadając na wszelkie możliwe wątpliwości i pytania.
   Jest jednak pewien problem. Immanuel Kant udowodnił, że istnienie bytu absolutnego, któremu my, chrześcijanie, nadajemy miano Boga, jest z samej jego natury, dla człowieka nie do udowodnienia. Wynika to z faktu, że ów byt transcenduje rzeczywistość w jakiej my istniejemy, przez co nasze zmysły i rozumowanie, nie jest w stanie sięgnąć jego poziomu. Jesteśmy w tym kontekście trochę jak świnie, które nie mogą zobaczyć nieba. Swoją drogą tutaj możnaby sobie pozwolić na ciekawy szereg jeszcze ciekawszych porównań.
   Jaki z tego wynika wniosek? Mianowicie taki, że racjonalnie, drogą samego rozumu, nie jesteśmy w stanie udowodnić, że nasze istnienie ma jakikolwiek większy sens...
   Życzę miłych i owocnych rozważań. Tylko proszę nie robić nic głupiego (xD). A jak coś wymyślicie, to możecie się podzielić.
 

niedziela, 24 maja 2015

Dojrzewanie, czyli nieustanny kryzys autorytetu.

   Kiedy rodzimy się nasza matka jest dla nas całym światem, ostatecznym odniesieniem dla wszystkich wartości, źródłem bezpieczeństwa i szczęścia. Z czasem do matki dołącza ojciec.

   W miarę jak rośniemy, kiedy odkryjemy, że rodzice nie są nieomylni i wszechpotężni, w wyniku zawodu, którego doświadczamy, przenosimy punkt odniesienia na inny autorytet. Często miejsce rodziców zajmują nauczyciele, aczkolwiek niekoniecznie. W każdym razie w miejsce rodziców stawiamy sobie inny autorytet. Z czasem jednak i jego odkrywany jako niedoskonałego, omylnego. Wtedy i on przestaje być dla nas odnośnikiem w wartościowaniu świata.

   Kolejnym etapem są znajomi, pewien kolektyw, którego chcemy być częścią, który to zaczyna kreować nasz system wartości. Im chcemy zaimponować, w ich oczach chcemy być wartościowi. Wreszcie jednak i na nich się zawodzimy. Ten etap jest już bardziej świadomy, a przez to i bardziej bolesny.

   Wreszcie, jeżeli wszystko idzie sprawnie, sami dla siebie stajemy się punktem odniesienia. Sami sobie określamy świat wartości. Nie jest to jednak koniec naszej drogi. Jeżeli bowiem udaje się nam czasem myśleć to i w sobie przestajemy widzieć kogoś nieomylnego. Tak jak we wszystkich wcześniej, zaczynamy widzieć słabości, odkrywamy swoje błędy... zawodzimy się na sobie, przestajemy, w pewnym sensie, być dla siebie autorytetem. I ten zawód jest najbardziej bolesny. Od niego też najszybciej chcemy uciec, jego się wypieramy.

   Jeżeli się uda, jeżeli starczy nam odwagi i przyznamy się przed sobą do swoich słabości, że czasem i my błądzimy, źle wybieramy, krzywdzimy samych siebie, sięgamy ostatniego etapu naszego rozwoju systemu wartości. Mianowicie, jako ostateczny punkt odniesienia do wartościowania świata wybieramy wartości uniwersalne, coś co nas przekracza.

   Dopiero kiedy wjedziemy w świat idei, w świat wartości uniwersalnych (dla niektórych jest to świat wiary), czegoś, co jest ponad nami, niezależne od nas i naszego chwilowego widzimisie, nasza osobowość ostatecznie dojrzewa.

   Czy to oznacza, że nasza podróż się skończyła? Bynajmniej, jest to dopiero jej początek. Dopiero bowiem od tego momentu zaczyna się prawdziwe dojrzewanie. Dojrzewanie do pełni człowieczeństwa, poprzez sięganie ku doskonałości, do idei... do ideału. A to dopiero jest wysiłek. Ale jak satysfakcja...

niedziela, 10 maja 2015

Fotograf-artysta

   Fotografia może być naprawdę piękna. urzekająca, zapierająca dech w piersi. Dzieje się tak, kiedy uchwyci ona w sobie "ten" szczególny moment, niczym Faustowe "Trwaj chwilo, jesteś piękna!".

   Jednak, mimo piękna, które uchwytuje, ciężko, moim zdaniem, jest być fotografem. Jest on bowiem jedynie, mniej lub bardziej, "biernym uczestnikiem" zdarzeń, które uwiecznia na "kliszy". Jest on ich obserwatorem, a nie bezpośrednim twórcą. Tym samym więc, nie doświadcza ich w pełni. Doświadcza ich inaczej. Zupełnie inaczej.

   Dlatego, możnaby powiedzieć, że bycie fotografem jest wręcz w jakimś sensie smutne, bo jest on pośród ludzi, pośród tego wszystkiego, co się dzieje...obcy wobec wszystkich w swoim doświadczeniu rzeczywistości. Z boku, z perspektywy, jak wcześniej pisałem, bliższej lub dalszej, obserwuje coś pięknego; szczęście, miłość... Fakt - doświadcza zachwytu. Tym samym, w pewnym sensie, przeżywa to, co widzi... W pewnym sensie. Ale jednak inaczej.

  To samo dotyczy artysty, czy w ogóle twórczego umysłu. To, co dzieje się w głowie takiej osoby, koniec końców, jest nikomu niedostępne, dla nikogo niezrozumiałe. Nawet jeżeli zostanie wylane na zewnątrz w postaci obrazu, wiersza, jakiegoś wynalazku. Ostatecznie człowiek taki doświadcza swoistej samotności pośród tłumów.

   To jest właśnie owa inność, źródło owego smutku. Świadome, niekiedy też dobrowolne, odsunięcie się od świata, aby być jego obserwatorem. W żadnej mierze sędzią. Ale w jakimś sensie artysta zaczyna transcendować rzeczywistość otwierając jej drogę do wieczności poprzez uwiecznienie owej "pięknej chwili", poprzez odciśnięcie w materii tego, co duchowe.

   To przebóstwianie rzeczywistości, piękna chwili i szczęścia jej uczestników, jest źródłem ogromnej satysfakcji, ogromnego szczęścia. Ale jakże bardzo wydaje się ono być inne od tego, które podlega temu procesowi. I tak właśnie artysta żyje od chwili do chwili innym dając szansę wracania do tego, co piękne było w ich życiu.

   Oczywiście cały ten wywód jest swoistym porównaniem, więc z natury nie będzie on doskonały. Niemniej, myślę, że odda on to, co chciałem przekazać.



„Artysta”   05.06.06 nr 194



         niczym niegdyś biała kartka:
         teraz pożółkła, poplamiona…
                  gdzieniegdzie podarta, złożona w pół
                  z pozaginanymi rogami i w ogóle pognieciona…
         z krążkiem po filiżance kawy z mlekiem
         z dżemem truskawkowym ze śniadania…
                  przypalona niedopałkiem cygara
                  zmoczona deszczówką z nieszczelnego okna…
         z plamą taniego wina za 2,50
         i smaru z silnika od ciągnika…
                  …
                  leżę na biurku poety-malarza – Geniusza
         bo tylko On z tego wszystkiego

         potrafi stworzyć dzieło sztuki…

sobota, 25 kwietnia 2015

Ścieżki wojny

   Życie to nie je(st) bajka. To je(st) bitwa. A "Wojna. Wojna nigdy się nie zmienia". Jest ona doświadczeniem ekstremalnym, które stawia nas w niespotykanej dotąd sytuacji, na granicy naszej strefy komfortu, lub też nierzadko, poza nią. Ścieżki wojny wiodą nas przez zawiłe okoliczności moralno-etyczne, wymagają od nas decyzji.

   I tutaj zaczynają się schody. Bo decyzje są trudne, a zwłaszcza, kiedy nic, a rzadko tak bywa, nie jest czarno-białe. To bowiem oznacza, że cokolwiek nie zrobimy, kogoś to zaboli. I są dwie drogi. Uciec do środka naszej strefy komfortu, albo ruszyć za horyzont, drogę wyznaczając do celu.

   Ostatecznie strefa komfortu wcale nie okazuje się taka komfortowa, bo zaczynamy się w niej kisić w swoich lękach. Droga do celu zaś wiąże się z bólem, z wieloma razami, które otrzymamy po drodze. I trzeba nam dużo odwagi, aby ruszyć się z miejsca, aby być gotowym dostać od życia po pysku z całą siłą, z jaką potrafi nas ono uderzyć. Tak. Konieczne jest wielkie samozaparcie, aby wbrew instynktom rzucić się w wir walki.

   ...

   I cały ten wywód na dobrą sprawę nie ma sensu, bo większość z nas i tak nie ruszy się z miejsca

czwartek, 16 kwietnia 2015

Bitwa na śmierć i życie

   Pozostając w konwencji wielkanocnej... Owa Wielka Noc, czy w ogóle całe Triduum Paschalne, jest czasem triumfu życia nad śmiercią, zwycięstwa miłości nad egoizmem. I na tym "pojedynku" chciałbym skupić naszą uwagę. We wszystkim odwołam się do poprzedniego wpisu.
   Każdy z nas jest egoistą. W różnych kwestiach, w różnych sytuacjach, bardziej lub mniej, ale każdego z nas trawi on od środka i zatruwa nasze życie.
   Swoje źródło bierze on w owym "prawdziwym" imieniu, w naszych zranieniach. Bojąc się kolejnych ciosów zamykamy się na drugiego człowieka w twierdzy naszych lęków, chowamy pod przygotowanymi maskami. Dajemy się zaszczuć, tak krótko mówiąc.
   Często sprawia, ów egoizm, że tak mocno fiksujemy się na lęku i owej "zaropiałej ranie" naszej psychiki, że nie jesteśmy w stanie zobaczyć rzeczy takimi, jakim są. Bo przecież wszystko jest zagrożeniem, wszystko może ponownie nas zranić. Panicznie bojąc się śmierci zaczynamy innych okradać z życia.
   I tutaj owe dwie bitwy się nakładają. Życie-śmierć, egoizm-miłość. Chrystus pokazuje nam jak tę, w istocie jedną, bitwę wygrać. "Bo kto chce zachować swoje życie, straci je, a kto straci swe życie z mego powodu, ten je zachowa" [Łk9,24].
   Tylko wtedy, gdy pomimo zranień, gotowi jesteśmy kochać, odrzucać egoizm, być gotowym oddać życie, tak naprawdę je zyskujemy. Bo pokonać swój egoizm, który każe nam kurczowo trzymać się "życia", musimy to życie oddać, być gotowym ponieść śmierć. Jak to zrobić? Myślę, że potrzeba uwierzyć w zmartwychwstanie.

sobota, 11 kwietnia 2015

Prawdziwe imię

   Święta Wielkanocne nastrajają nas na różne sposoby. Mnie osobiście, pod wpływem pewnych doświadczeń, ukierunkowały na temat cierpienia. Co też raczej dziwnym nie jest.
   Te rozważania zacznę, jak to już nie raz czyniłem, od truizmu. Niemożliwym jest przejść przez życie nie doświadczywszy cierpienia. Chciałbym jednak naszą uwagę skupić na pewnym konkretnym aspekcie tego bolesnego zjawiska.
   Każdy z nas nosi w sobie pewne trudne, bolesne doświadczenia, jakieś wspomnienia z dzieciństwa, które może mało istotne, ale bolą nas do dziś. Nawet jeżeli do owego bólu już przywykliśmy, to sam fakt ich pamiętania jest dowodem tego, że nadal siedzą w nas one bardzo głęboko. Doświadczenia te jedak sprawiają, że każde kolejne zranienie przypisujemy tej samej intencji, interpretujemy w tym samym kluczu. Robimy to nawet wtedy, gdy nikt nie chciał nas w ogóle zranić, ale przyjęty niegdyś klucz interpretacji narzuca nam ocenę danej sytuacji.
   Dzieje się tak, ponieważ lęk przed rozdrapaniem rany siedzi w nas i każe nam nieustannie być czujnym, szukać zagrożenia...niekiedy nawet tam, gdzie go nie ma i nigdy nie było. I zachowujemy się przez to jak zaszczuty pies. Wycofujemy się, czy zupełnie uciekamy.
   I niestety tak jest, że ten lęk staje się naszym ukrytym imieniem. Imieniem ukrytym pod różnorakimi maskami. Stajemy się więc: lalusiami, beksami, tchórzami, głupcami, grubasami, dziwakami... Bo tak ktoś nas kiedyś nazwał, takie nadał nam imię. Czy to rodzic, czy przyjaciel, czy nauczyciel, kolega, a może nawet zupełnie obca osoba.
   Cały ten mechanizm można odkryć w sobie gdy znajdziemy się w sytuacji kryzysowej, niespotykanej, przed którą jeszcze nie nauczyliśmy się bronić, dla której nie wytworzyliśmy jeszcze odpowiedniej maski.
   Sztują jest teraz przebić się przez to kłamstwo i znaleźć swoej PRAWDZIWE IMIĘ.

wtorek, 10 marca 2015

Zobąwiązanie...

Czasami pewne rzeczy bolą, bez względu na poziom ich zrozumienia. Rozstanie, utrata kogoś bliskiego. Niekiedy nagła i niespodziewana. Czasami wyczekiwana długimi miesiącami. Wszelkie trudności w życiu spowodowane utratą pracy, uszczerbkiem na zdrowiu.. Wreszcie spowodowane przez to wszystko poczucie beznadziejności i utrata sensu wstawania kolejnego poranka. Lub co gorsza, zasypianie bez nadziei na lepsze jutro…

W takich chwilach człowiek czuje się jakby szedł ciemnym tunelem. Gdzieś tam, głęboko w sercu, wie, że jest z niego wyjście. Rozumie, dlaczego musi przez niego przejść. Przez ten mrok i chłód podziemi. Widzi, jak zmienia to jego psychikę, odmienia sposób myślenia, umacnia wolę, hartuje ducha... Można powiedzieć, że widzi jak przez te trudne doświadczenia w jego wnętrzu następuje odnowa, niejako narodziny nowego człowieka... Lepszego człowieka...

To wszystko jest "zrozumiałe"... Ale żadną miarą nie umniejsza to bólu i trudu...

I że stoimy na nogach, zawdzięczać możemy chyba tylko tej świadomości, że nadal jest się na polu bitwy, połączonej z wiarą w to, że ta walka ma jakiś większy sens. Sens,  który chwilami może i umyka nam z pola widzenia, czy nawet z pamięci, bo zmysły otępiałe są od przenikliwego zimna i bólu, dech z piersi uciekł już dawno, a wszystkie członki odmawiają posłuszeństwa, bo zaczyna brakować w nich życiodajnej krwi.

Wiara w ów sens ukryta gdzieś w głębi naszego człowieczeństwa, wyje jak okrętowa syrena i nie pozwala zasnąć na posterunku. Jednak tymże dźwiękiem swym przeraźliwym zapowiadającym zbliżające się zagrożenie rozrywa na części nasze jestestwo.


Tak, to właśnie paradoksalnie ta wiara niczym bestia naszych instynktów trzyma nasze rozdarte ciało i duszę i sprawia, że choć chęć ucieczki wdziera się do naszego serca całą swą siłą i szaleńczą gwałtownością... to nie przemoże nigdy ona jego wrót... bo jest to serce człowieka... a to zobowiązuje.