Filozofia wymaga precyzyjnego
nazywania rzeczywistości. Sama zaś służy precyzyjnemu w tej rzeczywistości
poruszaniu się. Z greckiego, oznacza umiłowanie mądrości. Nie więc zaszczytów,
sławy i majątku… którymi gardzi, jeżeli tylko oddalają one od realizacji jej
celu. Celem zaś jej jest umożliwienie osiągnięcia mądrości, wolności i wreszcie
szczęścia… prawdziwego człowieczeństwa. Drogą jej jest poznanie prawdy o
świecie i o człowieku, bo przecież „prawda wyzwala”.
Ludzie jednak uciekają od
filozofii, uciekają od prawdy, bo wymaga ona adekwatnej, prawdziwej na
rzeczywistość reakcji, która, zarówno
rzeczywistość jak i na nią reakcja, nie zawsze może nam się podobać i nie
zawsze możemy chcieć zaakceptować i podjąć. Każe nam bowiem filozofia nazywać
rzeczy takimi jakimi one są, a nie takimi jakimi my chcielibyśmy, aby były.
Miast tego wolimy poruszać się w naszym wyimaginowanym świecie i reagować tak,
jak nam bardziej pasuje. Nienawidzimy, kiedy ktoś, lub coś, determinuje nasze
zachowanie. Dlatego często tworzymy sztuczne konstrukty, które mają nam „zmienić”
rzeczywistość i dopasować ją do naszych potrzeb, aby „ułatwić” życie. I
ułatwiają… aż do chwili, kiedy prawdziwe życie, prawdziwa rzeczywistość,
brutalnie ich nie zweryfikuje. Ad rem…
W tym poście chciałbym zwrócić
uwagę na pewien paradoks jakim jest szacunek i jego brak w kontekście sympatii.
Często bowiem ludzie, zwłaszcza młodzi, nie szanują kogoś, kogo nie lubią. Bo
przecież nikt nie może kazać nam zachowywać się tak, czy inaczej. I tutaj
pojawia się pytanie: Dlaczego tak się dzieje?
Nie wiem, czy zastanawialiście
się kiedyś nad sprawą bardzo delikatną, jaką jest relacja z rodziną. Często
bowiem bywa tak, że jedynym powodem dla którego pozostajemy w kimś w
jakiejkolwiek relacji jest fakt, że jest on członkiem naszej rodziny. Taka
osoba jest od nas zupełnie inna, posiada cechy, których nie lubimy i żaden z
naszych znajomych ich nie posiada. Po głębszym zastanowieniu nawet doszlibyśmy
do wniosku, że ten czy inny krewny, nigdy nie miałby szans stać się naszym
kolegą. Tolerujemy zaś to wszystko w nim tylko dlatego, że w naszych żyłach
płynie „jedna krew”. Jest to czynnik zupełnie niezależny od nas, a jakże mocno
determinuje on nasze zachowanie wobec kogoś.
Nie chcę tutaj negować wartości
tych specyficznych relacji, jakimi są relacje rodzinne, ale jeżeli potrafimy
szanować kogoś, kogo lubimy lub kochamy nie za to, jaki jest, czy kim jest, ale
jedynie za to, że dzielimy „jedną krew”, to dlaczego takim samym szacunkiem nie
potrafimy obdarzyć kogoś, kto od naszej rodziny nie różni się tak naprawdę
niczym istotnym?
Czy równie nieistotnym
czynnikiem, który powinien determinować nasz szacunek wobec kogoś nie jest
fakt, że wszyscy jesteśmy ludźmi i wszystkim nam należy się równy szacunek? Od
tak, po prostu.