poniedziałek, 8 października 2012

Opór...

   Dawno już nic nie pisałem, ale byłem strasznie zajęty przeprowadzką i rozpoczęciem nowej pracy. Dziś już jestem nieco ogarnięty, więc doszedłem do wniosku, że czas coś napisać... więc też piszę.
   Ogółem nie będę się rozwodził nad szczegółami, dotyczącymi ostatnich dwóch miesięcy, bo nie widzę ku temu potrzeby. To zaś, o czym chciałbym napisać, jest pewnym moim spostrzeżeniem dotyczącym mojej własnej osoby. Spostrzeżeniem wielce niepokojącym, należałoby dodać. Mianowicie, zauważam, że, już od kilku miesięcy, od maja bardzo wyraźnie, Pan Bóg nie daje mi spokoju. Nieustannie dobija się do mnie różnymi sposobami, z różnych stron i przez różnych "pośredników". Zasadniczo w tej "części" mojego spostrzeżenia nie ma, pozornie tylko, nic niepojącego. Powody do niepokoju są jednak bardzo wielkie, a w zasadzie to jest jeden. Mianowicie taki, że ja nie otwieram drzwi. Co prawda Bóg może wejść "mimo drzwi zamkniętych", co też czyni, ale niestety ja z uporem maniaka, w przeciwieństwie do Apostołów, nie wychodzę do zgromadzonego przed moim "wieczernikiem" tłumu. Siedzę sobie zamknięty w moich czterech ścianach i niby prowadzę z "Szefem" ożywioną dyskusję, nawet mogę powiedzieć, że zgadzamy się co do większości omawianych tematów... niemniej ja nadal nie zamierzam otworzyć drzwi i pójść tam, gdzie Pan posyła. Sytuacja w jakiej się znajduję jest analogiczna w pewnym stopniu do sytuacji Jonasza, tyle, że ja nie uciekam... ja po prostu siedzę i... cóż... sam nie wiem na co czekam.
   Same rozmowy są strasznie twórcze, wiele mi pokazują, dużo uczą i wielce pomagają, ale ponieważ Bóg wymyślił sobie, że da nam wszystkim wolną wolę, to pomimo ogólnej zgodności nie możemy osiągnąć ostatecznego porozumienia co do kwestii najistotniejszej, czyli ruszenia moich zacnych czterech liter i pójścia tam, gdzie Pan posyła. I tutaj nawet nie jest problem "wypływania na głębię" i lęku z tym związanego, czy "pozostawienia wszystkiego" i niezdrowej miłości własnej, czy nawet możności picia "kielicha, który On ma pić" i ostatecznego upodobnienia się do Chrystusa w życiu i śmierci. Problemem jest sam fakt, że to ktoś mi cokolwiek "nakazuje", oczywiście ostatecznie zostawiając mi pełną wolność. Bardzo możliwe, że te wszystkie problemy w jakimś stopniu mnie dotykają, niemniej istota problemu leży, moim skromnym zdaniem, w najprostszym w świecie "nie i ch#&!!!" Dlaczego tak? Ponieważ nie potrafię pogodzić się z faktem, że mam pójść i cokolwiek zrobić, bo ktoś mi tak każe, nawet jeżeli to jest najlepsza rzecz na świecie, jak może mi się przydarzyć. W myśl zasady: "na złość babci odmrożę sobie uszy". Mając świadomość tego mechanizmu dopuszczam w tym miejscu owe wspomniane wyżej trzy problemy, jak prawdopodobnie mające wpływ na ostateczną decyzję, niemniej, jak też wspominałem, uważam, że problem leży zupełnie gdzie indziej. Nie tyle w samym zaufaniu, choć pewnie też, ile w pewnym moim skrzywieniu, oporze wobec posłuszeństwa, a biblijnie rzecz ujmując - twardym karku.
   Cóż, głupota boli. Ból zaś, w moim przypadku, jest o tyle bardziej dotkliwy, że moja głupota jest w stu procentach świadoma i świadomie ją przyjmuję. Ale inaczej po po prostu nie potrafię. Nie pozostaje mi więc nic innego jak prosić o modlitwę...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz