wtorek, 31 stycznia 2012

o umieraniu... i życiu po śmierci...

   Temat trudny. Już kilka dni temu chciałem go poruszyć, lecz chwilę się wstrzymałem, by nie publikować posta jednego po drugim. Dobrze też, że tak się stało, bardzo opatrznościowo, bo kilka mądrych słów ostatnimi dniami miałem okazję usłyszeć w pewnym kazaniu i później w rozmowie z kaznodzieją [x. Paweł Bernacki http://www.katedra.szczecin.pl/?art_id=323 - fantastyczny człowiek, niesamowicie mądry, uczony i pobożny, nawet pomimo młodego wieku], więc i bogatsza, mam nadzieję, będzie moja wypowiedź.
   Choć sam temat wskazywałby na kwestie związane z niebem, piekłem i tym podobnymi rzeczywistościami, ja chcę pisać o czymś zgoła innym. O tym bowiem, co będzie się działo po naszej śmierci też można by coś napisać, ale to będzie tylko teoria, a przyznać trzeba, że bardzo ciekawa, bo nikt spośród tych co umarli, poza Jednym, nie wrócił z drugiej strony, a Ten któremu się to udało, wiele nam nie powiedział konkretów na tema tego, co jest po drugiej stronie. Niech więc na dziś wystarczą nam słowa świętego Pawła z pierwszego listu do Koryntian, że "Ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują" [1 Kor2, 9]. O czym więc będę pisał?
   Chcę pisać o życiu. Chcę pisać o życiu po śmierci kogoś bliskiego. Temat myślę jeszcze trudniejszy, bo nie teoretyczny, lecz praktyczny... i to aż do bólu. Niektórym może się to nie spodobać, ale poruszę go w sposób sobie właściwy, jak zawsze na około, z pewnym dystansem ubranym w szaty odrobiny czarnego humoru. Temat ten zaś, jest teoretyczny może tylko dla tych, którym nikt bliski nie umarł, ale to właśnie przede wszystkim dla nich jest pisany. Przykro mi to mówić, ale uwierzcie... to tylko kwestia czasu, aż stanie się on dla was praktycznym.
   Nieco ponad dwa miesiące temu [20.11.2011r. - śmieszna data], w Uroczystość Jezusa Chrystusa, Króla Wszechświata, w wieku lat sześćdziesięciu jeden zmarł mój ojciec. Nota bene [http://www.slownik-online.pl/kopalinski/E019D9CB197EA555C125657000611C68.php], dobry dzień na umieranie [http://pl.wikipedia.org/wiki/Uroczysto%C5%9B%C4%87_Jezusa_Chrystusa,_Kr%C3%B3la_Wszech%C5%9Bwiata]. Powodem śmierci była choroba nowotworowa, która doprowadziła do śmiertelnego w skutkach wyniszczenia organizmu. To jednak mało istotne dla tematu, bo faktem istotnym jest to, że mój ojciec nie żyje. I mógłbym dużo o nim pisać, ale muszę przyznać, że jako jego synowi, zajęło mi trochę czasu odkrycie tego, że był on wspaniałym człowiekiem, którego wielu można by postawić za wzór do naśladowania, jakim się stał dla mnie. Niech wystarczy więc, że napiszę, że na jego pogrzebie było spokojnie ponad dwieście osób. Ważnym jest zauważenie, że w większości nie była to rodzina, która przybyła w łącznej liczbie około czterdziestu osób. Liczby mówią same za siebie.
   Bardzo mocno tęsknię za ojcem. Wiele rzeczy mi o nim przypomina, wiele osób. Zwłaszcza, że w ostatnich tygodniach choroby miałem okazję gościć go przez weekend u siebie w domu, w Szczecinie. Nieustannie przypominam sobie gdzie siedział, jak ze mną rozmawiał... dużo tego. Podczas tego jego pobytu miałem szczęście z nim porozmawiać o tym i o tamtym. W jednej z tych rozmów powiedziałem mu to, co powinien powiedzieć każdy syn swojemu ojcu: Jestem dumny, że mam takiego ojca.
   Bo faktycznie jestem dumny. Ojciec był inwalidą, ale nigdy nie rościł sobie prawa do lepszego traktowania. Nigdy. Pomimo, że dzieciństwo spędził w szpitali (od 2 do 7 roku życia) i w domu dziecka (chyba do 16 roku życia), potem od 18 roku życia do 21 przeszedł siedem operacji usunięcia stawu kolanowego i rekonstrukcji biodrowego prawej nogi, skrócenia lewej nogi (chorował na chorobę Heinego-Medina [http://pl.wikipedia.org/wiki/Polio]), potem chorował na HCV [http://pl.wikipedia.org/wiki/WZW_C], nigdy się nie poddawał. Zawsze dzielnie walczył i starał się, żeby jego dzieci, jego rodzina, miała lepiej niż on sam. Muszę przyznać, że nie był idealnym ojcem. Ale trudno się temu dziwić, jeżeli sam ojca nie miał. W zasadzie to miał, ale nie na cały etat, bo mój ojciec mieszkał w domu dziecka, by mógł chodzić do szkoły. Poruszał się do operacji w metalowych szynach na biodrach i prawej nodze zaatakowanych przez chorobę. Ponieważ sam nie otrzymał od ojca dość ciepła, z oczywistych względów, tego ciepła nie potrafił przekazać i mnie. Dlatego nasza relacja zaistniała w zasadzie dopiero, kiedy skończyłem gimnazjum, kiedy zacząłem z ojcem rozmawiać już jako młody mężczyzna, a nie chłopiec.
   Wiele lat potrzebowałem, żeby zrozumieć ojca, to jaki był dla mnie, dla rodziny, dla ludzi. Do tego musiałem dobrze go poznać. I do tego momentu, do którego go nie poznałem, był mi daleki, obcy... Potem... nie zmienił się wcale. To ja zrozumiałem jego samego, jego zachowania... jego miłość. Niedoskonałą, ale najdoskonalszą jaką był w stanie mnie kochać. Często kulejącą tak jak on. Ale upartą, zawziętą, bezwarunkową...taką jak mój ojciec.
   Wiele z tego dotarło do mnie dopiero po jego śmierci. Niestety. Część jednak zdążyłem zobaczyć i jeżeli nie odwdzięczyć się, to przynajmniej po prostu podziękować, powiedzieć, że doceniam, że jestem z niego po prostu dumny, że innego ojca nie chciałbym tak na prawdę mieć. A na koniec objąć go po męsku i mocno uściskać. Jak syn ojca. I dopiero dziś tak naprawdę widzę, jak wiele mu zawdzięczam.
   Dlaczego to piszę? Bo przecież miało być o czym innym. I jest, ale na około.
   Po śmierci ojca nigdy nie pojawiło się u mnie pytanie: "Dlaczego?". Nie miałem żalu do nikogo o to, że mój ojciec umarł. Ani do niego, ani do lekarzy, ani tym bardziej do Boga. Żalu może nie miałem, ale bolało jak jasna cholera. I nadal boli. To jednak normalne. Zawsze będzie boleć, choć z czasem już nieco mniej. Niemniej pomimo tego, że mój ojciec nie żyje, i przykro mi z tego powodu, to jestem szczęśliwy. Bo mój ojciec umarł ze mną pogodzony. Chciałbym mieć go jeszcze przy sobie, ale jak z przyjacielem, po prostu pozwoliłem mu odejść, kiedy jego czas nadszedł. A mogłem to uczynić, bo "uregulowałem" z nim to wszystko co potrafiłem. Dlatego czuję się wolny. Dlatego dziś, pomimo wielu łez, mogę żyć spokojnie wspominając ojca, a nie rozpamiętując i mając żal do siebie, że... nie zdążyłem.
   Bo po śmierci naszych bliskich im już jest wszystko jedno. Oni rozliczą się już tylko z Bogiem, a to my możemy pozostać z "niespłaconym długiem", który ciągnąć się będzie za nami do śmierci. Dobrze jest więc żyć na bieżąco, choć bywa to bardzo trudne. Dobrze jest pamiętać, że wobec ludzi w koło nas, tych najbliższych i tych nieco odleglejszych, mamy do wyrównania, w jedną czy w drugą stronę, pewne rachunki. Dobrze jest zacząć to robić od zaraz, bo nigdy nie wiemy ile mamy jeszcze czasu, żeby w razie śmierci, naszej, lub nie naszej, być pewnym, że zrobiło się wszystko co było w naszej mocy. To na prawdę pozwala żyć w pokoju ducha... i nam i innym.
   Jeżeli zaś chodzi o czwarte przykazanie [http://pl.wikipedia.org/wiki/Dekalog]: "Czcij ojca swego i matkę swoją", choć i dotyczy to wszystkich ludzi, ale tych dwojga dla nas szczególnych przede wszystkim, tych dwojga, do których często chowamy urazę latami, którzy nas najdotkliwiej może zranili, których się wstydziliśmy, których nienawidziliśmy... najważniejsze poznać, poznać historię życia, najlepiej od nich samych, póki żyją. Poznać, żeby zrozumieć postępowanie, błędy, ciosy i razy przez nich zadane. Zrozumieć, bo wtedy łatwiej wybaczyć i kochać mimo wszystko. Bo jeżeli w żaden inny sposób nie można wyrównać rachunku, trzeba go anulować przez wybaczenie... inaczej będzie on ciążył do śmierci, a może i dłużej. A po co? Po co się męczyć całe życie. Potem, po śmierci kogoś takiego, wyrównać ten rachunek jest strasznie ciężko. O wiele ciężej niż za życia.
   Radzę więc wszystkim brać paragony i ruszać do ludzi. Ja swoje już powoli zbieram... Powodzenia.

4 komentarze:

  1. Trudna jest czasem miłość dziecko - ojciec... choć powinna być we współczesnym świecie dużo bardziej doceniana...

    OdpowiedzUsuń
  2. i wiesz co jeszcze... tak sobie myślałam na spacerze ostatnio o Twoim tacie... to dobry człowiek był, miło było go poznać...

    OdpowiedzUsuń